… już
szron na głowie, już nie to zdrowie a w sercu ciągle maj! Słowa tej flagowej
piosenki niezapomnianego duetu Wasowski – Przybora fantastycznie pasują do
moich dzisiejszych bohaterów. A nie było mi łatwo się zdecydować na temat tego
posta, bo jest on już trzechsetnym w czteroletnich dziejach bloga i chciałam,
żeby jakoś to mini święto uczcić. Jak wiecie ani nie lubię, ani nie umiem
tworzyć rankingów, zwłaszcza w kwestiach artystycznych, festiwale się kończą,
nowy sezon jeszcze nie zaczął. Więc co? Los o mnie zadbał wkładając mi we
właściwym czasie w ręce płytę z zapisem zeszłorocznego spektaklu LA Opera , która wydała mi się
na tę okazję idealna, jako, że jest owocem współpracy dwóch artystów, na
których działaniach się wychowałam. A zaczęło się tak : na początku wieku
Placido Domingo, dyrektor LA
Opera zaproponował
Woody’emu Allenowi wyreżyserowanie „Gianniego Schicchi”. Domingo
poważnie traktuje nie tylko swoją rolę administracyjną, ale także kreatywną.
Mniej więcej w tym samym czasie umawiał się z George Lucasem na tetralogię w
stylu „Gwiezdnych wojen”, ale nadszedł kryzys finansowy i koszt przedsięwzięcia
daleko przerósł możliwości rządzonej przez supertenora sceny. Mistrz skupił się
więc na czymś znacznie mniejszym ale równie prestiżowym i zwrócił do Allena
(sąsiedztwo Hollywood zobowiązuje). Ten dowiedziawszy się, iż realizacja
projektu miałaby się odbyć w 2008 roku stwierdził, że zapewne nie dożyje, a
poza tym się boi, bo w operze czasem gwiżdżą kiedy coś im nie odpowiada. Dodał
jeszcze, już trakcie pracy, że nie ma pojęcia co robi, ale niekompetencja nigdy
nie potrafiła powstrzymać jego entuzjazmu. Oczywiście była to kwestia w typowym
dla Allena stylu. Robota musiała mu się podobać, bo poznawszy gruntownie z
operowe wariactwo Woody ten gatunek
polubił, czemu zresztą dał później wyraz w filmie „Zakochani w Rzymie”. Nie
trzeba dodawać, że na premierze żadnych gwizdów nie było. I chociaż dzisiejszy
Allen to już nie ten sam kultowy reżyser co kiedyś publiczność opuszczała teatr
zachwycona. Rolę tytułową śpiewał w tym przedstawieniu Thomas Allen ,
Rinucciem i Laurettą byli Saimir Pirgu i Laura Tatulescu, dyrygował James
Conlon. Sąsiednie części pucciniowskiego „Tryptyku” inscenizował inny filmowy
tuz (aczkolwiek mniejszego kalibru), William Friedkin. Po 7 latach,
w 2015 produkcję wznowiono przy okazji 30-lecia LAO, a jako Gianni
Schicchi wystąpił przestawiony całkowicie na partie barytonowe Placido Domingo.
Kładąc płytę na talerzu odtwarzacza byłam niezmiernie go ciekawa, bo mimo
gigantycznego dorobku i rekordowej ilości ról na koncie Domingo rzadko ma
okazję zaprezentować komiczną stronę swego talentu. W zasadzie, poza nagraniem
„Cyrulika sewilskiego” pamiętam tylko program telewizyjny, w którym Jean Pierre
Ponnelle wyreżyserował „Placidów dwóch” w duecie z tegoż „Cyrulika”. Była to
bardzo smaczna scenka, ale co innego cała, nawet krótka opera. Z ogromną przyjemnością donoszę, iż żaden z
sędziwych panów nie zawiódł, i w trakcie tej niespełna godziny bawiono się
przednio po obu stronach rampy. A to jest największa sztuka, sprawić wrażenie
nieskrępowanej, radosnej zabawy kiedy duży zespół ludzi musi z ogromną precyzją
wykonać swe niełatwe zadania tak, aby każdy element był na swoim miejscu i w
swoim czasie, nie mówiąc już o artystycznej jakości tych działań. Tak więc przy opuszczonej kurtynie spektakl się zaczyna i … jesteśmy na seansie
filmowym w latach pięćdziesiątych. Z głośników rozlega się „Funiculì, funiculà”
a my oglądamy czołówkę obrazu „Gianni Schicchi”, identyczną z tymi, do których
przyzwyczaił nas Woody Allen – ta sama typografia. Tylko nazwiska nieco inne:
aktorzy to np. Oriana Fellatio, reżyser Luigi Impetuoso a firma producencka od
nazwisk swych właścicieli zwie się Prosciutto e Melone. Potem ekran gaśnie,
kurtyna się podnosi odsłaniając neorealistyczną scenografię, neapolitański
przebój cichnie a do akcji płynnie wchodzi orkiestra. Zanim o muzyce ,
zatrzymajmy się na chwilę przy inscenizacji. Najogólniej mówiąc stanowi ona
jedną wielką kpinę z utrwalonego w popkulturze obrazu Italii i jej mieszkańców.
Mamy więc wszystko, co się w nim mieści: spaghetti (wyciągane nawet z testamentu Buso
Donatiego), sznury obwieszone praniem, temperamentnych bohaterów i delikatne
sugestie mafijne. Mimo, że Woody Allen nie specjalizuje się raczej w reżyserowaniu
dużych scen zbiorowych tu pięknie opanował całą piętnastkę postaci (licząc sprawcę całego zamieszania nawet szesnastkę)
pozostających w bezustannym ruchu, ale zawsze sensownym i celowym. Co tu dużo
opowiadać – to jest śmieszne, i to w sposób niewymuszony i prawdziwy. Tekstowi
libretta przysłużyli się też wydatnie śpiewacy, wszyscy bez wyjątku aktorsko
znakomici. Placido Domingo zagrał Gianniego Schicchi z ogromnym, szelmowskim i
zawadiackim wdziękiem na jaki ten
bohater zasługuje. Wokalnie rola także dobrze leży w aktualnych możliwościach
maestra i słuchałam go z przyjemnością. Bardzo dobrze wypadła też para młodych
i atrakcyjnych amantów, do której należą dwa znane fragmenty partytury. Adriana
Chuchman ślicznie zaśpiewała największy hit „O mio babbino caro”. Bardzo tę
arię lubię, nie tylko ze względu na jej niewątpliwą urodę ale też na czułość, z
jaką bohaterka zwraca się do rodzica . To jedyny znany mi przypadek w
literaturze operowej – córka nazywa go nie ojcem, jak to na ogół bywa , ale
zwyczajnie, swoim kochanym tatusiem. I ta poufała bliskość ładnie została
przekazana przez Chuchman i Dominga. Arturo Chacón-Cruz okazał się wdzięcznym
Rinucciem – głos to nieduży, ale ładny i ciepły. Z całej gromady postaci
drugoplanowych wyróżniła się Meredith Arwady, i to zarówno pod względem
scenicznym jak wokalnym. Było to moje pierwsze zetknięcie z tą śpiewaczką ,
a nie miała ona tyle szczęścia co Stephanie Blythe i obła figura stanęła
jej na drodze do wielkiej kariery scenicznej (bo poza teatrem się udało, Arwady
jest nawet laureatką Grammy Award) ale kto raz usłyszał ten przepastny alt
raczej go nie zapomni. Grant Gershon energicznie i z wyczuciem poprowadził
orkiestrę LAO. Tak więc – dwaj sędziwi pracoholicy i ich duży, sprawny zespół
dobrze przysłużyli się Pucciniemu i
publiczności.
niedziela, 28 sierpnia 2016
czwartek, 18 sierpnia 2016
"Walkiria" w Bayreuth
Miejsce akcji:
Bayreuth, reżyser spektaklu Frank Castorf. Każda z tych składowych osobno
wystarczyłaby , żeby mnie zniechęcić do oglądania. A jednak … Na drugiej szali
znalazło się nazwisko debiutującej na festiwalu w dość nagłym zastępstwie Heidi Melton i to wystarczyło, bym mimo
wszystko dała szansę produkcji, która miała premierę 3 lata temu, a mimo to nie
wiedziałam o niej nic. A nie wiedziałam, bo w następstwie uprawianej przez
tamtejsze szefostwo prymitywnej i wrzaskliwej polityki skandalu zaczęłam unikać
przedstawień z Zielonego Wzgórza nie chcąc się wzdrygać i denerwować – szkoda
życia! Tym niemniej czasem warto się przełamać i dać odpór własnym,
zastygającym powoli w beton przekonaniom.
Tak zrobiłam i bardzo się z tego cieszę, nie tylko dlatego, że Melton
mnie nie zawiodła. „Walkiria” jest moją ulubioną częścią tetralogii i pewnie
długo mogłabym wymieniać argumenty na jej rzecz. Ponieważ jednak trudno by mi
było analizować partytury od strony muzykologicznej (zostawmy to osobom
merytorycznie przygotowanym) ograniczę się do przyczyny podstawowej - libretta zawierającego dwie wspaniałe,
równoważne historie miłosne. Tekst mamy w „Walkirii” zwarty i stawiający
bohaterów w sytuacjach, w których wybór między tym, co się uczynić powinno, a
tym, co się zrobić musi nie istnieje. Bo jeśli się namiętnie, z pasją
przekraczającą granice powinności kocha żadnego wyboru nie ma. Przy tym
„Walkiria” to jedyne libretto Wagnera, w którym nie żąda on od kobiety
największego poświęcenia dla mężczyzny, odwrotnie – Siegmund odrzuca cuda
Walhalli dla Sieglinde. Pewnie się Państwo domyślają, że z kolei
fragmentem wzruszającym mnie
najbardziej, zawsze i nieodmiennie pozostaje duet Siegmunda i Brünnhilde a w nim słowa „So grusse mir Walhall…” Przy tak emocjonalnym stosunku do samego dzieła,
proszę się nie dziwić, że w mej głowie zamęt i najgorsze przewidywania nazwisko
Franza Castorfa wywołać musiało. Kto je
zna, ten wie o co chodzi, kto nie może się posiłkować wydaną u nas 3 lata temu
książką Robina Detje „Castorf. Prowokacja dla zasady”, której już tytuł wiele
wyjaśnia (a zawartość jest jeszcze ciekawsza, polecam). Przy tym obejrzałam
sobie dokładnie liczne zdjęcia z pozostałych części tetralogii i z pewnością
nie chcę tracić czasu na wersję wideo. Ale „Walkiria”… Tak, oczywiście –
Castorf nie wytrzymał i przeniósł akcję do … Azerbejdżanu na sekundy przed
wybuchem II Wojny Światowej i związał ją (jak i resztę tetralogii) z przemysłem
naftowym. Jaki ma to sens, poza szansą na wybudowanie na scenie imponujących i
efektownych drewnianych konstrukcji wież wiertniczych nie mam pojęcia,
należałoby zapytać reżysera (na pewno ma sporo do powiedzenia). Ale mimo
wszystko udało mu się stworzyć widowisko wewnętrznie spójne i mające własny
sens. Najważniejsze jednak, że potrafił pokazać więzi i zależności łączące
bohaterów. Podobało mi się zróżnicowanie postaci Walkirii (żadnego cwałowania
oczywiście nie ma) , które przestały być masą a zyskały twarze i
indywidualności. Co nie znaczy, że nic mi w tej produkcji nie przeszkadzało.
Przede wszystkim nadmiar projekcji wideo, które nie tylko pokazywały nam
szczegóły wydarzeń dziejących się w
zakamarkach olbrzymiej dekoracji, ale też akcję uzupełniały i w pewien sposób
komentowały. Mam wrażenie, iż jest to wyraźnie widoczna tendencja we
współczesnych inscenizacjach operowych, tyle, że owe projekcje użyte w tak
hojny sposób niejako „zamulają” zasadniczą akcję zamiast ją uzupełniać i
nieuniknienie rozpraszają widza. Były
poza tym szczegóły przeciwko którym chętnie bym zaprotestowała. Oczywiście
pokazanie Fricki i Wotana jako mieszczańskiego małżeństwa ma długą tradycję,
ale czy naprawdę mąż musiał siedzieć w fotelu z gazetą a żona mu ją wyrywać ze
złością (nawiasem mówiąc była to „Prawda”). Były i inne elementy, które mnie nie
przekonały, ale muszę przyznać iż ogólnie
rzeczywistość okazała się znacznie lepsza niż mogłam przypuszczać. Strona muzyczna spektaklu znalazła się w
doświadczonych rękach Marka Janowskiego pod którego batutą orkiestra
festiwalowa grała dosyć energicznie, na mój gust momentami troszkę za szybko.
Mimo całego bagażu lat spędzonych z Wagnerem Janowski raczej nie zapewnia
wrażeń transcendentalnych (co się zdarza Barenboimowi), zapewnia jednak
wykonanie solidne. Czego nie da się powiedzieć o Christopherze Ventrisie, który
miał problemy z górą, w średnicy brzmiał akceptowalnie (chociaż chciałoby się
bogatszej barwy) a dole skali, tak ważnej akurat u Siegmunda trochę cienkawo.
Szkoda, bo reszta obsady była świetna. Z
tym, że Sarah Connolly przyzwyczaiła mnie do takiej delikatnej głosowo Fricki i
ja to u niej lubię, ale niektórzy mogliby się domagać większego wolumenu i
ciemniejszej barwy. George Zeppenfeld okazał się standardowym Hundingiem, jak
na mój gust nieco jednowymiarowo demonicznym, ale śpiewał dobrze. Heidi Melton
była głosowo znakomitą Sieglide: ciepłą, o pięknej barwie wyrównanego we
wszystkich rejestrach sopranu i belcantowym legato. Melton wyglądem przypomina
dawne wagnerowskie divy co ją ogranicza interpretacyjnie (grubi ludzie przecież
nie kochają, prawda?) . A jeśli komuś się nie podobała pod tym względem, to mam
argument rozstrzygający na jej korzyść – jeśli nawet nie widziało się idealnej
Sieglinde, to się ją słyszało, bo Melton jest z tych, co wszystko mają w
głosie. Poza tym weszła w produkcję dość gwałtownie, bo podobno w trakcie prób
Janowski uznał, że Jennifer Wilson jest za bardzo konkurencyjną Brünnhilde zamiast być jedyną Sieglinde. Catherine Foster
wydaje się być jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą współczesną Brünnhilde
(może obok Stemme) i nie bez powodu. Oczywiście, nie da się tej roli wykonać bez
słyszalnego wysiłku w głosie, ale co za blask i pewność intonacyjna! Odkryciem
wieczoru stał się dla mnie John Lundgren, szwedzki
baryton dramatyczny jako Wotan. Stworzył niesamowitą kreację aktorsko-wokalną
która na długo pozostanie w mojej pamięci. Ma wszystko – głos zachwycający
głębią i bogactwem odcieni, siłę, wyraz, charyzmę, wspaniały talent aktorski.
Będę go tropić gdzie się da i już marzę, żeby go zobaczyć i usłyszeć jako
Holendra, zwłaszcza, że monolog umieszczony na YT jest fenomenalny. Kto wie, może się nawet
przełamię i zajrzę do tegorocznego „Siegfrieda”, tylko po to, aby usłyszeć i
zobaczyć Wędrowca.
P.S. Pierwszy link prowadzi do całego spektaklu, drugi
jest dźwiękowym zapisem monologu Holendra w wykonaniu Johna Lundgrena. Warto!
poniedziałek, 8 sierpnia 2016
"Purytanie" z Madrytu
„Purytanie”,
ostatnia opera Belliniego skupia w sobie wszystkie zalety i wady
kompozytorskiego stylu swego autora i przyznaję, że mam z nią pewien kłopot.
Doceniam delikatność i migotliwość tej muzyki, wspaniałą inwencję melodyczną, a
wreszcie subtelność. Niestety zazwyczaj dzieła
Belliniego dłużą mi się niemiłosiernie a jego bohaterki wydają dziwnie
bezkrwiste. To przekonanie dzielę z Anną Netrebko, która śpiewając Elvirę w Met
z figlarnym uśmiechem powiedziała, że to postać nieco jednowymiarowa – „ciągle
Arturo i Arturo i nic więcej”. Jest z protagonistką i ten problem, że chociaż
na scenie mamy dziewczę o tak kruchej konstrukcji psychicznej, że lada powiew
wietrzyka (nie mówiąc już o burzy) przyprawia ją o atak obłędu to rola wymaga
od śpiewaczki żelaznej kondycji. Wymaga się jej również od tenora a i baryton
oraz bas mają co robić i nie mogą narzekać na brak materiału muzycznego.
Dodając do tego role drugoplanowe i
wyjątkowo zapracowany chór otrzymujemy mniej więcej trzy godziny muzyki
wprawdzie bardzo pięknej, ale jakoś dziwnie monotonnej. Osoby wrażliwe na
melancholijną słodycz będą słuchając jej czuły się znakomicie, o ile znajdą się
wykonawcy godni swoich ról, a o to niełatwo. Oczywiście kwestia nie w absencji
odpowiednich głosów, bo te są, ale wyszkoleniu. I zupełnie nie wiem dlaczego
dotyczy to jakoś zdecydowanie bardziej sopranów niż tenorów. O ile tenorzy
świadomi tego, czym jest belcanto i jak w tym stylu śpiewać należy jeszcze się
zdarzają z sopranistkami sytuację już można określić jako bardzo trudną,
zmierzającą ku beznadziejnej. Obawiam się, że
na polepszenie liczyć nie można i
przykładamy do tego rękę my, publiczność oklaskując entuzjastycznie
interpretacje w najlepszym wypadku kontrowersyjne. Bardziej jeszcze
przerażająca wydaje się ignorancja zawodowych krytyków muzycznych i boję się i
to wszystko razem grozi zupełnym zanikiem stylu belcantowego. Co dziś
recenzowane przedstawienie potwierdza, ale zanim o tym, trochę o produkcji.
Podpisał ją Emilio Sagi, który zazwyczaj unika elementów szokujących, ale jakiś
własny ślad usiłuje na realizowanej operze odcisnąć. W wypadku madryckich
„Purytanów” polega to głównie na
scenografii, która wydała mi się lekko
absurdalna. Zestawienie drewnianych pomostów nie pierwszej świeżości i
przestrzeni zasypanej piaskiem z „kryształowymi” żyrandolami nijak nie ma
sensu. A żyrandole owe są najwyraźniej szalenie ważne, bo w miarę posuwania się
akcji zjeżdżają coraz niżej, by w końcu dolny ich rząd dotykał podłogi.
Dlaczego? Inna sprawa z brudnawym piaskiem, który udowadnia, iż reżyser wie,
jaka jest w kwestii inscenizacji oper bieżąca moda. Kiedyś zalewano scenę wodą
i chlupotano niemiłosiernie, teraz grzebiemy się w piaskownicy od czasu do
czasu znacząco przesypując ziarenka między palcami lub też rzucając garściami w
momentach szczególnego napięcia. Co zapewne ma być znakiem głębi. Dodatkowo
historyzujące kostiumy są z różnych parafii, ale za to ładne (szczególnie Elvira
powinna podziękować projektantowi za twarzową suknię i peruki). Akcję przeprowadzono
bezboleśnie nie narażając publiczności na jakieś wstrząsające pomysły
inscenizacyjne. Zdziwiła mnie tylko Elvira snująca się po scenie ze świecącym
półksiężycem w objęciach, ale może to znak jej duchowego bliźniactwa z
„Lunatyczką” Aminą. Natomiast ucieszyłam się bardzo, że za pulpitem dyrygenckim
nie stanął tym razem Michele Mariotti, który w ostatnich czasach jakoś
„Purytanów” zmonopolizował z takim sobie skutkiem. Evelino Pidò zaproponował
interpretację bardziej stylową i wyważoną, ale niepozbawioną temperamentu i
zrobił na mnie dobre wrażenie. Wprost przeciwnie niż Diana Damrau, o której
pisałam już wielokrotnie przy okazji jej występów w belcantowych operach.
Nieszczęście z tą śpiewaczką nadal to samo – podczas, gdy Evira to postać mglista,
migotliwa i prawie unosząca się kilka centymetrów nad sceną Damrau jest
konkretna, przyziemna i hałaśliwa a dotyczy to zarówno kwestii wokalnej jak
aktorskiej ekspresji (ona potrzebuje wzięcia w karby przez reżysera wiedzącego
dokładnie, czego chce, wtedy potrafi osiągnąć w tym względzie znakomite
rezultaty). Przy tym nienajlepiej posługuje się legato i cudowna włoska
kantylena gdzieś umyka. Kolejny raz przychodzi mi wyznać, że nigdy nie
zrozumiem usilnego lansowania tej sopranistki na królową belcanta, bo nie ma o
nim większego pojęcia. Żeby uzyskać na to dowód wystarczy posłuchać jej scen z
Javierem Camareną – stylowo są to dwa różne światy i tylko ten tenora właściwy.
Camarena aktorsko jest żaden, ale zupełnie traci to znaczenie kiedy otwiera
usta – piękny, promienny głos, z podziwu godną łatwością atakowane górne
dźwięki, a nade wszystko – autentyczne belcanto. Trzeci akt „Purytanów” jest
zapewne dla artysty lirycznego równie wyczerpujący jak trzeci akt „Tristana”
dla heldentenora, Camarena podołał bez śladu zmęczenia. Tym razem jeden z moich
ulubionych barytonów, Ludovic Tézier trochę mnie zawiódł – nie śpiewał
źle, ale ozdobniki w arii były całkowicie puszczone a całość brzmiała tak,
jakby Riccardo czytał książkę telefoniczną a nie rozpaczał po utracie
ukochanej. Miklós Sebestyén jako lord Walton sprawił się nieźle, w „Suoni
la tromba” jednak głosy basa i barytona zlewały się w jedno, za małe
zróżnicowanie barwy u panów. Annalisa Stroppa zaskoczyła mnie
pozytywnie. Pierwszy raz spotkałam się z tą mezzosopranistką przy okazji
nagrania „I Due Figaro” i bardzo mi się ona wówczas nie podobała. Minęło kilka lat i początkująca wtedy śpiewaczka
porzuciła irytującą manierę wokalną i zaprezentowała ładnie brzmiący głos i
bardzo przyzwoite wykonawstwo. Madrycki chór zaprezentował się od najlepszej
strony.
PS.
Zgodnie ze swoim zwyczajem Teatro Real zaangażował dwie wymieniające się
obsady. Troszkę mi żal, że nie usłyszałam
Venery Gimadievej, bo wydaje mi się ona doskonałym materiałem na Elvirę,
ale do transmisji wybrano spektakl z gwiazdą… Może następnym razem.https://www.youtube.com/watch?v=Q7g4HU0THWM
Subskrybuj:
Posty (Atom)