"Macbeth" w Liceu
"Macbeth”
to jedna z tych oper, które nie dawały Verdiemu spokoju. Wiedział, że ta
partytura napisana w wieku niemal szczenięcym jest daleka od doskonałości, ale na tyle
dobra, że warto próbować naprawić błędy. Tego typu działalność zazwyczaj
(przynajmniej w wypadku autorów wybitnych) powoduje nie tylko zasadnicze spory
co do wartości różnych wersji dzieła, ale też nieunikniony chaos w praktyce
wykonawczej. Powstają hybrydy, których konstrukcja zależna jest od gustu i
potrzeb - niegdyś dyrygenta, ewentualnie śpiewaczych gwiazd (nikt przecież nie
chce pozwolić na odebranie sobie popisowego numeru), dziś niestety wtrącają się
reżyserzy. Jeśli chodzi o „Makbeta” nie uświadczy się właściwie dziś na
światowych scenach „czystej” wersji włoskiej czy francuskiej, najczęściej
pokazuje się późniejszą, ale śpiewaną po włosku. W barcelońskim Teatro Liceu
tak właśnie było. Reżyserię powierzono tam Christofowi Loy, który sobie z
zadaniem kompletnie nie poradził tworząc konglomerat scen banalnych do bólu z
typowym dla regietheatru bełkotem. Zasadniczy problem stanowi brak umiejętności
radzenia sobie ze scenami zbiorowymi, w wypadku „Makbeta” dyskwalifikujący.
Zapewne z braku sensownego pomysłu na tłum biorą się mętne aluzje
homoseksualne, panowie w klasycznych strojach baletowych, brodate pokojówki czy
mężczyźni w muzealnych gablotach itd. Samo zakomponowanie efektownych (żeby nie
powiedzieć efekciarskich) od strony plastycznej obrazów nie wystarczy. Autorzy
dekoracji Jonas Dahlberg i kostiumów Ursula Renzenbrink stworzyli wizję tyleż dla
oka przyjemną i konsekwentną, co nieoryginalną. Czerń, biel i szarość,
rezydencja w stylu gotyckim (takim, jak go rozumieli scenografowie słynnej
wytwórni Hammer) z obowiązkowymi schodami w punkcie centralnym – bo, proszę
Państwa, jak nie ma basenu, neonów ani armatury sanitarnej to chociaż schody są
konieczne. Na domiar złego reżyser wydaje się miał żadnego porozumienia ze
śpiewakami, którym nie potrafił pomóc w stworzeniu kreacji scenicznych.
Zaowocowało to widoczną dezorientacją Ludovica Téziera, który wykonywał posłusznie nakazane czynności, ale wyraz jego
twarzy świadczył dobitnie o tym, że nie bardzo wie, w jakim celu. I wcale mu
się nie dziwię. Z kolei Martina Serafin
była nieco monotonna, zacięta mina i charakteryzacja typu zombie nie czynią
Lady Makbet. Na dodatek oboje nie tworzyli pary, nie odczuwało się żadnej
między nimi więzi, co jest w tym wypadku błędem zasadniczym. Jakkolwiek państwo
Makbet nie są przykładem do naśladowania także pod tym względem, to jednak
związek między nimi powinien być silny,
na granicy współuzależnienia wręcz. Ogólnie mówiąc, spektakl chyba dużo lepiej
wyglądał w teatrze, gdzie tego typu szczegóły nikną lub są łatwiejsze do
przełknięcia niż widziany chłodnym okiem kamery wyolbrzymiającej niepożądane
szczegóły. Muzycznie rzecz udała się lepiej, chociaż miejscowy debiut Giampaola Bisanti trudno uznać za godny
szczególnego odnotowania. Dyrygował jakoś ogólnikowo, brakowało mi energii,
dramatu, pasji. Momenty liryczne wypadły pod jego batutą zdecydowanie lepiej.
Chór zaprezentował się znakomicie, co u Verdiego jest warunkiem powodzenia.
Oboje protagoniści debiutowali w swoich rolach i to nieotrzaskanie było
słychać. Partia Lady Makbet mogłaby przestraszyć swymi wymaganiami
najwytrawniejszą sopranistkę i rzadko zdarza się w niej tzw. wykonanie
kompletne. Śpiewaczki posiadające głos o właściwej mocy rzadko mają
jednocześnie odpowiednią swobodę koloraturową i giętkość o legato już nie mówiąc, a bez niego do
Verdiego zbliżać się nie powinno. Martina Serafin ma teoretycznie wszystko, co
trzeba, tyle tylko, że nic na odpowiednio wysokim poziomie. Wysokie nuty są
ostre i napięte, co nie powinno dziwić i przeszkadzać akurat w tej roli, ale
pozostają takie także wtedy, kiedy głos powinien brzmieć bardziej miękko i
aksamitnie. Tym, co przeszkadzało mi u Serafin najbardziej była jednak pewna monotonia
wyrazowa – jej pani Makbet pozostawała w właściwie tą samą lodowatą babą od
początku do końca, a nie o to chodzi. Żeby jednak oddać Serafin sprawiedliwość
muszę przyznać, że nie była to zła rola (słyszało się wiele słabszych wykonań),
tylko niewystarczająca. Wokalnym mocnym punktem spektaklu okazał się
debiutujący jako Makbet Ludovic Tézier.
To, czego nie mógł zagrać starał się wyrazić głosem – z powodzeniem. Został też
adresatem jedynej owacji wieczoru po pięknie zaśpiewanej arii „Pietà, rispetto, amore”, w której zawarł cały
smutek i gorycz swego bohatera. Oczywiście po raz kolejny zadziałał też
wieloletni staż belcantowy Téziera, który nie szkodzi nigdy, a w Verdim
przydaje się szczególnie. Vitalij
Kowaljow był dobrym Bankiem, ale Saimir Pirgu popełnił błąd wybierając rolę
Macduffa, która mimo skromnych rozmiarów przerasta możliwości jego lirycznego
głosu. Ogólnie mówiąc ten barceloński „Macbeth” miał mnóstwo wad, ale mimo
wszystko warto mu było poświęcić czas przede wszystkim ze względu na Téziera.
https://www.youtube.com/watch?v=fbSb59tV_iQ
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz