czwartek, 10 listopada 2016

"Macbeth" w Liceu


"Macbeth” to jedna z tych oper, które nie dawały Verdiemu spokoju. Wiedział, że ta partytura napisana w wieku niemal szczenięcym  jest daleka od doskonałości, ale na tyle dobra, że warto próbować naprawić błędy. Tego typu działalność zazwyczaj (przynajmniej w wypadku autorów wybitnych) powoduje nie tylko zasadnicze spory co do wartości różnych wersji dzieła, ale też nieunikniony chaos w praktyce wykonawczej. Powstają hybrydy, których konstrukcja zależna jest od gustu i potrzeb - niegdyś dyrygenta, ewentualnie śpiewaczych gwiazd (nikt przecież nie chce pozwolić na odebranie sobie popisowego numeru), dziś niestety wtrącają się reżyserzy. Jeśli chodzi o „Makbeta” nie uświadczy się właściwie dziś na światowych scenach „czystej” wersji włoskiej czy francuskiej, najczęściej pokazuje się późniejszą, ale śpiewaną po włosku. W barcelońskim Teatro Liceu tak właśnie było. Reżyserię powierzono tam Christofowi Loy, który sobie z zadaniem kompletnie nie poradził tworząc konglomerat scen banalnych do bólu z typowym dla regietheatru bełkotem. Zasadniczy problem stanowi brak umiejętności radzenia sobie ze scenami zbiorowymi, w wypadku „Makbeta” dyskwalifikujący. Zapewne z braku sensownego pomysłu na tłum biorą się mętne aluzje homoseksualne, panowie w klasycznych strojach baletowych, brodate pokojówki czy mężczyźni w muzealnych gablotach itd. Samo zakomponowanie efektownych (żeby nie powiedzieć efekciarskich) od strony plastycznej obrazów nie wystarczy. Autorzy dekoracji Jonas Dahlberg i kostiumów Ursula Renzenbrink stworzyli wizję tyleż dla oka przyjemną i konsekwentną, co nieoryginalną. Czerń, biel i szarość, rezydencja w stylu gotyckim (takim, jak go rozumieli scenografowie słynnej wytwórni Hammer) z obowiązkowymi schodami w punkcie centralnym – bo, proszę Państwa, jak nie ma basenu, neonów ani armatury sanitarnej to chociaż schody są konieczne. Na domiar złego reżyser wydaje się miał żadnego porozumienia ze śpiewakami, którym nie potrafił pomóc w stworzeniu kreacji scenicznych. Zaowocowało to widoczną dezorientacją Ludovica Téziera, który wykonywał  posłusznie nakazane czynności, ale wyraz jego twarzy świadczył dobitnie o tym, że nie bardzo wie, w jakim celu. I wcale mu się nie dziwię.  Z kolei Martina Serafin była nieco monotonna, zacięta mina i charakteryzacja typu zombie nie czynią Lady Makbet. Na dodatek oboje nie tworzyli pary, nie odczuwało się żadnej między nimi więzi, co jest w tym wypadku błędem zasadniczym. Jakkolwiek państwo Makbet nie są przykładem do naśladowania także pod tym względem, to jednak związek  między nimi powinien być silny, na granicy współuzależnienia wręcz. Ogólnie mówiąc, spektakl chyba dużo lepiej wyglądał w teatrze, gdzie tego typu szczegóły nikną lub są łatwiejsze do przełknięcia niż widziany chłodnym okiem kamery wyolbrzymiającej niepożądane szczegóły. Muzycznie rzecz udała się lepiej, chociaż miejscowy debiut  Giampaola Bisanti trudno uznać za godny szczególnego odnotowania. Dyrygował jakoś ogólnikowo, brakowało mi energii, dramatu, pasji. Momenty liryczne wypadły pod jego batutą zdecydowanie lepiej. Chór zaprezentował się znakomicie, co u Verdiego jest warunkiem powodzenia. Oboje protagoniści debiutowali w swoich rolach i to nieotrzaskanie było słychać. Partia Lady Makbet mogłaby przestraszyć swymi wymaganiami najwytrawniejszą sopranistkę i rzadko zdarza się w niej tzw. wykonanie kompletne. Śpiewaczki posiadające głos o właściwej mocy rzadko mają jednocześnie odpowiednią swobodę koloraturową i giętkość  o legato już nie mówiąc, a bez niego do Verdiego zbliżać się nie powinno. Martina Serafin ma teoretycznie wszystko, co trzeba, tyle tylko, że nic na odpowiednio wysokim poziomie. Wysokie nuty są ostre i napięte, co nie powinno dziwić i przeszkadzać akurat w tej roli, ale pozostają takie także wtedy, kiedy głos powinien brzmieć bardziej miękko i aksamitnie. Tym, co przeszkadzało mi u Serafin najbardziej była jednak pewna monotonia wyrazowa – jej pani Makbet pozostawała w właściwie tą samą lodowatą babą od początku do końca, a nie o to chodzi. Żeby jednak oddać Serafin sprawiedliwość muszę przyznać, że nie była to zła rola (słyszało się wiele słabszych wykonań), tylko niewystarczająca. Wokalnym mocnym punktem spektaklu okazał się debiutujący jako Makbet  Ludovic Tézier. To, czego nie mógł zagrać starał się wyrazić głosem – z powodzeniem. Został też adresatem jedynej owacji wieczoru po pięknie zaśpiewanej arii „Pietà, rispetto, amore”, w której zawarł cały smutek i gorycz swego bohatera. Oczywiście po raz kolejny zadziałał też wieloletni staż belcantowy Téziera, który nie szkodzi nigdy, a w Verdim przydaje się szczególnie.  Vitalij Kowaljow był dobrym Bankiem, ale Saimir Pirgu popełnił błąd wybierając rolę Macduffa, która mimo skromnych rozmiarów przerasta możliwości jego lirycznego głosu. Ogólnie mówiąc ten barceloński „Macbeth” miał mnóstwo wad, ale mimo wszystko warto mu było poświęcić czas przede wszystkim ze względu na Téziera.
https://www.youtube.com/watch?v=fbSb59tV_iQ 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz