Dziś
będzie troszkę inaczej niż zwykle, bo mając do dyspozycji jedynie zapis
dźwiękowy interesującego mnie spektaklu wsparty bogatym serwisem fotograficznym
nie bardzo mogę się wypowiadać o produkcji. Sądząc po zdjęciach Emilio Sagi
zrobił to co zazwyczaj przygotowując inscenizację w zasadzie tradycyjną, z
bogatymi kostiumami i scenografią oszczędną na ile się da. Jeśli wierzyć
recenzjom nie popisał się w kwestii psychologii postaci zostawiając śpiewaków
samym sobie co dało rezultat mieszany, zależny od talentów i umiejętności
tychże. Natomiast reakcja mediów na
muzyczną stronę przedstawienia była już jednoznacznie entuzjastyczna i to
zarówno ze strony blogosfery jak recenzentów profesjonalnych. Muszę przyznać,
że w czerwcu, kiedy odbyła się premiera straszliwie żałowałam, że San Francisco
Opera tak rzadko udostępnia swoje spektakle w sieci, telewizji czy radiu. A
jednak, z dużym opóźnieniem zapis czerwcowego „Don Carlo” się pojawił, i
chociaż trzeba było nieco popracować nad spłaszczonym i suchym dźwiękiem cieszę
się, że mogłam go wysłuchać. Naturalną koleją rzeczy nie mając przed oczami
migających obrazków skupiłam się na muzyce oraz jakości nie tylko czysto
wokalnej ale też interpretacyjnej. I nie mam innego wyjścia jak zgadzając się z
większością pozazdrościć publiczności War Memorial Opera House szczelnie
wypełniającej jedną z największych widowni świata (w sumie ponad 3300 miejsc).
Wprawdzie Nicola Luisotti nie do końca zapanował nad dynamiką dźwięku i
orkiestra miejscami była bliska zagłuszenia solistów a solo wiolonczelowe przed
arią Filipa nie zabrzmiało tak elektryzująco jak powinno, ale mimo wszystko
muzyka pod batutą doświadczonego dyrygenta żyła i pulsowała mnóstwem barw. Niekiedy
takie nieperfekcyjne, ale właśnie mające swoją wewnętrzną żywotność wykonania
są dużo ciekawsze od precyzyjnie rozplanowanych i zrealizowanych w każdym
szczególe. Moim zdaniem to taki przypadek.
Nie wiem jak liczny jest chór SFO, ale brzmiał odpowiednio monumentalnie
i dramatycznie w scenach autodafe i końcówce czwartego aktu a lekko i śpiewnie
(jego żeńska część) na początku drugiego. Dobra robota. Jedynym zgrzytem (i
należy to słowo potraktować dosłownie) tego pięknego wieczoru okazała się
niestety Nadia Krasteva, która przywołała mi w pamięci fatalne wspomnienie
dwukrotnego kontaktu z Anną Smirnovą w roli księżniczki Eboli. Krasteva,
podobnie jak jej rosyjska koleżanka nie potrafiła zróżnicować brzmienia głosu,
a przecież partia zawiera fragmenty w bardzo odmiennych nastrojach – piosenka
saraceńska powinna płynąć wręcz figlarnie, w duecie z Carlosem mamy na początku
akcenty lirycznego rozmarzenia, potem pojawia się gniew zaś „O don fatale” to
już czysty dramat. Niestety, o ile
mezzosopranistka jako tako poradziła sobie z tym ostatnim fragmentem, cała
reszta była jednostajnie krzykliwa i głośna. Andrea Silvestrelli jako Wielki
Inkwizytor brzmiał odpowiednio dudniąco, głęboko i złowróżbnie. Natomiast mój
ukochany bas, Rene Pape tego dnia chyba wyłączył emocje i po prostu wykonywał
swoją pracę. Oczywiście nie wpłynęło to na kardynalne zalety jego śpiewu –
cudowną barwę i fenomenalne legato, wciąż słuchanie go należało do kategorii
dużych przyjemności, ale ciarki po grzbiecie nie chodziły. Ana Maria Martinez,
debiutująca w partii Elisabetty w nagłym zastępstwie za Krassimirę Stoyanovą
zaprezentowała się z najlepszej strony. Poza tym, że lubię ten ciemniejszy
nieco od typowego „hiszpański” timbre
jej sopranu Martinez cieszy mnie
pewnością intonacyjną (niby oczywista oczywistość, a jednak niezupełnie) oraz
interpretacyjnym wyważeniem – słychać co jej postać czuje, ale nie ma żadnych
przydechów i innych tego typu ułatwień (żadnej „łezki”). A mimo tych wszystkich
pozytywów niekwestionowanymi przez nikogo (rzadki przypadek) bohaterami
spektaklu stali się, każdy z osobna i w duecie Michael Fabiano i Mariusz
Kwiecień. Fabiano dysponuje nie tylko
idealnym do Carlosa tenorem – jasnym, metalicznym, o rosnącym z czasem
„rozmiarze”. Ma on cechę, którą już wcześniej u niego podziwiałam, a która z
latami kariery nie zanika, co zdarza się innym jego kolegom – mianowicie
wyjątkową szczerość i emocjonalną wiarygodność. Na scenie łączy się ona niezbyt
szczęśliwie z mimiczną nadekspresją
utrudniającą momentami patrzenie na niego, ale bez pośrednictwa kamery, w teatrze czy zapisie fonicznym to przecież
ginie. Słuchając uwierzyłam w młodzieńcza zapalczywość miłosną Carlosa, w jego skomplikowaną więź z ojcem
obecnym tylko jako autorytet królewski, nie zaś jako rodzic. Oczywiście Carlos
Fabiano to zupełnie inny człowiek niż na przykład neurotyczny i mroczny bohater
Jonasa Kaufmanna, ale wokalnie równie interesujący. Mariusz Kwiecień bardzo
szybko „ośpiewał” swego Posę i uczynił go jedną ze swoich koronnych ról (która
to już?) osiągając w niej mistrzostwo. Ani jednego nietrafionego akcentu, ani
jednej nuty obok, ani jednego momentu nadużycia siły głosu. Sama rozkosz dla
uszu, a w scenie śmierci markiza z całą pewnością niejedne oczy zwilgotniały – kiedy
w głosie Kwietnia pojawia się czułość niewielu słuchaczy potrafi się oprzeć.
Największe szaleństwo żywo i entuzjastycznie reagującej widowni w San Francisco
wywołały dwa fragmenty opery – ten właśnie i duet Carlosa i Posy. Ani trochę
mnie to nie dziwi – ten tenor i ten baryton pasują do siebie idealnie splatając
się i kontrapunktując wzajemnie w sposób wyjątkowy.
https://www.youtube.com/watch?v=_SnnlAT1_xk
Tak, posłuchać było bardzo przyjemnie, a gdyby dało się zobaczyć to by było bosko.
OdpowiedzUsuń