niedziela, 20 listopada 2016

"Don Carlo" w San Francisco

Dziś będzie troszkę inaczej niż zwykle, bo mając do dyspozycji jedynie zapis dźwiękowy interesującego mnie spektaklu wsparty bogatym serwisem fotograficznym nie bardzo mogę się wypowiadać o produkcji. Sądząc po zdjęciach Emilio Sagi zrobił to co zazwyczaj przygotowując inscenizację w zasadzie tradycyjną, z bogatymi kostiumami i scenografią oszczędną na ile się da. Jeśli wierzyć recenzjom nie popisał się w kwestii psychologii postaci zostawiając śpiewaków samym sobie co dało rezultat mieszany, zależny od talentów i umiejętności tychże.  Natomiast reakcja mediów na muzyczną stronę przedstawienia była już jednoznacznie entuzjastyczna i to zarówno ze strony blogosfery jak recenzentów profesjonalnych. Muszę przyznać, że w czerwcu, kiedy odbyła się premiera straszliwie żałowałam, że San Francisco Opera tak rzadko udostępnia swoje spektakle w sieci, telewizji czy radiu. A jednak, z dużym opóźnieniem zapis czerwcowego „Don Carlo” się pojawił, i chociaż trzeba było nieco popracować nad spłaszczonym i suchym dźwiękiem cieszę się, że mogłam go wysłuchać. Naturalną koleją rzeczy nie mając przed oczami migających obrazków skupiłam się na muzyce oraz jakości nie tylko czysto wokalnej ale też interpretacyjnej. I nie mam innego wyjścia jak zgadzając się z większością pozazdrościć publiczności War Memorial Opera House szczelnie wypełniającej jedną z największych widowni świata (w sumie ponad 3300 miejsc). Wprawdzie Nicola Luisotti nie do końca zapanował nad dynamiką dźwięku i orkiestra miejscami była bliska zagłuszenia solistów a solo wiolonczelowe przed arią Filipa nie zabrzmiało tak elektryzująco jak powinno, ale mimo wszystko muzyka pod batutą doświadczonego dyrygenta żyła i pulsowała mnóstwem barw. Niekiedy takie nieperfekcyjne, ale właśnie mające swoją wewnętrzną żywotność wykonania są dużo ciekawsze od precyzyjnie rozplanowanych i zrealizowanych w każdym szczególe. Moim zdaniem to taki przypadek.  Nie wiem jak liczny jest chór SFO, ale brzmiał odpowiednio monumentalnie i dramatycznie w scenach autodafe i końcówce czwartego aktu a lekko i śpiewnie (jego żeńska część) na początku drugiego. Dobra robota. Jedynym zgrzytem (i należy to słowo potraktować dosłownie) tego pięknego wieczoru okazała się niestety Nadia Krasteva, która przywołała mi w pamięci fatalne wspomnienie dwukrotnego kontaktu z Anną Smirnovą w roli księżniczki Eboli. Krasteva, podobnie jak jej rosyjska koleżanka nie potrafiła zróżnicować brzmienia głosu, a przecież partia zawiera fragmenty w bardzo odmiennych nastrojach – piosenka saraceńska powinna płynąć wręcz figlarnie, w duecie z Carlosem mamy na początku akcenty lirycznego rozmarzenia, potem pojawia się gniew zaś „O don fatale” to już czysty dramat.  Niestety, o ile mezzosopranistka jako tako poradziła sobie z tym ostatnim fragmentem, cała reszta była jednostajnie krzykliwa i głośna. Andrea Silvestrelli jako Wielki Inkwizytor brzmiał odpowiednio dudniąco, głęboko i złowróżbnie. Natomiast mój ukochany bas, Rene Pape tego dnia chyba wyłączył emocje i po prostu wykonywał swoją pracę. Oczywiście nie wpłynęło to na kardynalne zalety jego śpiewu – cudowną barwę i fenomenalne legato, wciąż słuchanie go należało do kategorii dużych przyjemności, ale ciarki po grzbiecie nie chodziły. Ana Maria Martinez, debiutująca w partii Elisabetty w nagłym zastępstwie za Krassimirę Stoyanovą zaprezentowała się z najlepszej strony. Poza tym, że lubię ten ciemniejszy nieco od typowego  „hiszpański” timbre jej sopranu  Martinez cieszy mnie pewnością intonacyjną (niby oczywista oczywistość, a jednak niezupełnie) oraz interpretacyjnym wyważeniem – słychać co jej postać czuje, ale nie ma żadnych przydechów i innych tego typu ułatwień (żadnej „łezki”). A mimo tych wszystkich pozytywów niekwestionowanymi przez nikogo (rzadki przypadek) bohaterami spektaklu stali się, każdy z osobna i w duecie Michael Fabiano i Mariusz Kwiecień.  Fabiano dysponuje nie tylko idealnym do Carlosa tenorem – jasnym, metalicznym, o rosnącym z czasem „rozmiarze”. Ma on cechę, którą już wcześniej u niego podziwiałam, a która z latami kariery nie zanika, co zdarza się innym jego kolegom – mianowicie wyjątkową szczerość i emocjonalną wiarygodność. Na scenie łączy się ona niezbyt szczęśliwie z  mimiczną nadekspresją utrudniającą momentami patrzenie na niego, ale bez pośrednictwa kamery, w  teatrze czy zapisie fonicznym to przecież ginie. Słuchając uwierzyłam w młodzieńcza zapalczywość miłosną  Carlosa, w jego skomplikowaną więź z ojcem obecnym tylko jako autorytet królewski, nie zaś jako rodzic. Oczywiście Carlos Fabiano to zupełnie inny człowiek niż na przykład neurotyczny i mroczny bohater Jonasa Kaufmanna, ale wokalnie równie interesujący. Mariusz Kwiecień bardzo szybko „ośpiewał” swego Posę i uczynił go jedną ze swoich koronnych ról (która to już?) osiągając w niej mistrzostwo. Ani jednego nietrafionego akcentu, ani jednej nuty obok, ani jednego momentu nadużycia siły głosu. Sama rozkosz dla uszu, a w scenie śmierci markiza z całą pewnością niejedne oczy zwilgotniały – kiedy w głosie Kwietnia pojawia się czułość niewielu słuchaczy potrafi się oprzeć. Największe szaleństwo żywo i entuzjastycznie reagującej widowni w San Francisco wywołały dwa fragmenty opery – ten właśnie i duet Carlosa i Posy. Ani trochę mnie to nie dziwi – ten tenor i ten baryton pasują do siebie idealnie splatając się i kontrapunktując wzajemnie w sposób wyjątkowy. 
https://www.youtube.com/watch?v=_SnnlAT1_xk








1 komentarz:

  1. Tak, posłuchać było bardzo przyjemnie, a gdyby dało się zobaczyć to by było bosko.

    OdpowiedzUsuń