„Mefistofele” Arrigo Boito zazwyczaj okrutnie
mnie męczy, zupełnie jak francuskie grand opera z którymi jest blisko
spokrewniony. Najlepszy dowód – nie
zdołałam zmusić się do napisania niczego o niedawnej produkcji monachijskiej
mimo udziału w niej mego ukochanego basa, tak się po seansie czułam znużona i
niezdolna do wydobycia czegokolwiek z jałowego umysłu. Mam natrętne wrażenie,
iż opera obciążona została młodzieńczym grzechem próby upchnięcia w niej
wszystkiego, co nigdy się nie udaje. Orkiestrację odbieram jako grzmiącą,
chórów wydaje mi się za dużo a całość
przytłaczająca. Możliwość zetknięcia z oryginalną, ponad pięciogodzinną wersją
dzieła na szczęście nie istnieje (to dopiero byłoby przerażające) a klęska,
jaką poniosło na prapremierze w La
Scali ani trochę nie dziwi. Trzeba jednak naszemu półrodakowi
przyznać, że kiedy już zabrał się do redagowania i poprawek nie oszczędzał
materiału i ciął bez litości na wszelki wypadek niszcząc to, co wyrzucił (żeby
nie kusiło?) ostatecznie zostawiając nawet nie połowę wersji pierwotnej.
Rezultat przetrwał w repertuarze, chociaż do przebojów scenicznych nie należy.
Ale zawiera kilka numerów chętnie włączanych do programu koncertów : obie arie
Mefista, pierwszą Fausta, jedyną Małgorzaty. Ja też mam swoje ulubione
fragmenty: „L’altra notte”, „Giunto sul passo estremo” i przede wszystkim duet
kochanków „Lontano, lontano” , który uważam za jeden z najpiękniejszych w całej
literaturze gatunku. Chęć usłyszenia ich wszystkich skłoniła mnie do obejrzenia
retransmisji z późnowiosennego spektaklu w Baden Baden i nie żałuję, chociaż… Inscenizację
Philippa Himmelmanna na pierwszy rzut oka spokojnie można uznać za to, co
Amerykanie nazywają eurotrash. Po bliższym przyjrzeniu nie przestaje ona być w
najwyższym stopniu denerwująca, za to zaczyna zastanawiać. Reżyser nie
rezygnując z utartych schematów regietheatru pokazał naszej epoce lustro i
widok nie jest przyjemny. Już w prologu otrzymujemy kpinę z tego jak wielu nam
współczesnych może sobie wyobrażać niebo, bo anielski chór został
ucharakteryzowany na tłum martwych celebrytów. Kogóż my tu nie mamy: jest Elvis
i Marilyn, Jackie Onassis i Lennon, Amy
Winehouse i Liberace, są też postaci znane z filmów : Dorotka, Scarlet O’Hara,
Eliza Doolittle i oper: Violetta Valery czy CioCio San. Można wręcz się zabawić
w prostą grę „rozpoznaj jak najwięcej postaci” (gratulacje dla zespołu
odpowiadającego za garderobę i charakteryzację, który miał do wykonania zadanie
gigantyczne). Same zaś sfery niebieskie błyszczą i migoczą blikując niemiłosiernie,
co uzyskano za pomocą kurtyny z cienkich pasków srebrnej folii, całkiem jak w
Las Vegas. A to tylko prolog … Dalej mamy wielką czaszkę stanowiącą zasadnicze
miejsce akcji, brak kontaktu pomiędzy
bohaterami (na szczęście Himmelmann powstrzymał się od banalnej diagnozy i nie
mają oni w rękach komórek), bo międzyludzkie interakcje zastąpiono ustawiczną autoprezentacją. Mefistofeles
jest dokładnie z tej bajki – błyszczący, efekciarski, tani i powierzchowny. Takie
ustawienie postaci ma swój sens, ale odbiera diabłu co diabelskie – powinien
mieć w sobie pierwiastek niebezpieczeństwa, grozy. A ten, mimo starannej
stylizacji raczej zalatuje tandetą. Erwin Schrott podejrzanie dobrze poczuł się
w skórze tak pokazanego biesa, ale trudno artyście czynić zarzut z tego, że
zastosował się do reżyserskich wskazówek i znakomicie je wykonał. Dotyczy to
także wokalnej strony roli, którą, jeśli przymknąć uszy na chwilowe dociskanie
głosu do granicy możliwości zaliczam do najlepszych osiągnięć Schrotta. Charles
Castronovo z powodzeniem przestawia się na cięższy repertuar, i Faust jest tego
dowodem. Lubię tego tenora, ciemną, niewłoską barwę jego instrumentu a przede
wszystkim szlachetną elegancję z jaką śpiewa. Wszystkie te elementy wsparte oszczędnym w
ekspresji aktorstwem złożyły się na doskonałą rolę. Alex Penda (nadal trudno mi
się przyzwyczaić do tej wersji jej imienia i nazwiska) nie jest zapewne
najlepszą kandydatką na Małgorzatę, a dodatkowo utrudniono jej zadanie
sceniczne ubierając w drindl, ten sam na początku i w obrazie więziennym (więzienia
jako takiego zresztą nie ma). Podejrzewam, że znacznie lepiej odebrałabym ją w
teatrze, nie mając przed oczami nerwowej mimiki. Wokalnie odczułam pewien
niedosyt, ale i tak było lepiej niż w wypadku Małgorzaty monachijskiej –
Kristine Opolais. Angel Blue (gdzieś zgubiła drugie, urocze imię Joy) dysponuje
wszelkimi atutami potrzebnymi do partii Eleny – sporym, ruchliwym, welwetowym
sopranem, pięknym legato i last but not least atrakcyjną powierzchownością.
Wykorzystała te cechy i mimo, iż reżyser jej to utrudnił (ustawiczne spacery po
schodach) stworzyła interesującą postać najpiękniejszej kobiety świata
antycznego. Philharmonia Chor z Wiednia i Cantus Juventum z Karlsruhe brzmiały
znakomicie. Stefan Soltesz lubi chyba takie wielkie, rozbudowane partytury i
radzi sobie z nimi świetnie zmuszając orkiestry (w tym wypadku Münchner Philharmoniker) do gry
precyzyjnej i skupionej. Mnie marzyłoby się tylko większe zróżnicowanie
dynamiczne, momentami miałam wrażenie, że jest jednostajnie głośno.
P.S. Jeżeli nie będziecie w niedzielę w Krakowie (wielu z nas będzie) pamiętajcie o transmisji z Bayerische Staatsoper. "Lady Makbet mceńskiego powiatu" pod KiryłemPetrenko to może być prawdziwe przeżycie.
P.S. Jeżeli nie będziecie w niedzielę w Krakowie (wielu z nas będzie) pamiętajcie o transmisji z Bayerische Staatsoper. "Lady Makbet mceńskiego powiatu" pod KiryłemPetrenko to może być prawdziwe przeżycie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz