środa, 30 listopada 2016

"Mefistofele" i celebryci



 „Mefistofele” Arrigo Boito zazwyczaj okrutnie mnie męczy, zupełnie jak francuskie grand opera z którymi jest blisko spokrewniony.  Najlepszy dowód – nie zdołałam zmusić się do napisania niczego o niedawnej produkcji monachijskiej mimo udziału w niej mego ukochanego basa, tak się po seansie czułam znużona i niezdolna do wydobycia czegokolwiek z jałowego umysłu. Mam natrętne wrażenie, iż opera obciążona została młodzieńczym grzechem próby upchnięcia w niej wszystkiego, co nigdy się nie udaje. Orkiestrację odbieram jako grzmiącą, chórów wydaje mi się za dużo  a całość przytłaczająca. Możliwość zetknięcia z oryginalną, ponad pięciogodzinną wersją dzieła na szczęście nie istnieje (to dopiero byłoby przerażające) a klęska, jaką poniosło na prapremierze w La Scali ani trochę nie dziwi. Trzeba jednak naszemu półrodakowi przyznać, że kiedy już zabrał się do redagowania i poprawek nie oszczędzał materiału i ciął bez litości na wszelki wypadek niszcząc to, co wyrzucił (żeby nie kusiło?) ostatecznie zostawiając nawet nie połowę wersji pierwotnej. Rezultat przetrwał w repertuarze, chociaż do przebojów scenicznych nie należy. Ale zawiera kilka numerów chętnie włączanych do programu koncertów : obie arie Mefista, pierwszą Fausta, jedyną Małgorzaty. Ja też mam swoje ulubione fragmenty: „L’altra notte”, „Giunto sul passo estremo” i przede wszystkim duet kochanków „Lontano, lontano” , który uważam za jeden z najpiękniejszych w całej literaturze gatunku. Chęć usłyszenia ich wszystkich skłoniła mnie do obejrzenia retransmisji z późnowiosennego spektaklu w Baden Baden i nie żałuję, chociaż… Inscenizację Philippa Himmelmanna na pierwszy rzut oka spokojnie można uznać za to, co Amerykanie nazywają eurotrash. Po bliższym przyjrzeniu nie przestaje ona być w najwyższym stopniu denerwująca, za to zaczyna zastanawiać. Reżyser nie rezygnując z utartych schematów regietheatru pokazał naszej epoce lustro i widok nie jest przyjemny. Już w prologu otrzymujemy kpinę z tego jak wielu nam współczesnych może sobie wyobrażać niebo, bo anielski chór został ucharakteryzowany na tłum martwych celebrytów. Kogóż my tu nie mamy: jest Elvis i Marilyn,  Jackie Onassis i Lennon, Amy Winehouse i Liberace, są też postaci znane z filmów : Dorotka, Scarlet O’Hara, Eliza Doolittle i oper: Violetta Valery czy CioCio San. Można wręcz się zabawić w prostą grę „rozpoznaj jak najwięcej postaci” (gratulacje dla zespołu odpowiadającego za garderobę i charakteryzację, który miał do wykonania zadanie gigantyczne). Same zaś sfery niebieskie błyszczą i migoczą blikując niemiłosiernie, co uzyskano za pomocą kurtyny z cienkich pasków srebrnej folii, całkiem jak w Las Vegas. A to tylko prolog … Dalej mamy wielką czaszkę stanowiącą zasadnicze miejsce akcji,  brak kontaktu pomiędzy bohaterami (na szczęście Himmelmann powstrzymał się od banalnej diagnozy i nie mają oni w rękach komórek), bo międzyludzkie interakcje  zastąpiono ustawiczną autoprezentacją. Mefistofeles jest dokładnie z tej bajki – błyszczący, efekciarski, tani i powierzchowny. Takie ustawienie postaci ma swój sens, ale odbiera diabłu co diabelskie – powinien mieć w sobie pierwiastek niebezpieczeństwa, grozy. A ten, mimo starannej stylizacji raczej zalatuje tandetą. Erwin Schrott podejrzanie dobrze poczuł się w skórze tak pokazanego biesa, ale trudno artyście czynić zarzut z tego, że zastosował się do reżyserskich wskazówek i znakomicie je wykonał. Dotyczy to także wokalnej strony roli, którą, jeśli przymknąć uszy na chwilowe dociskanie głosu do granicy możliwości zaliczam do najlepszych osiągnięć Schrotta. Charles Castronovo z powodzeniem przestawia się na cięższy repertuar, i Faust jest tego dowodem. Lubię tego tenora, ciemną, niewłoską barwę jego instrumentu a przede wszystkim szlachetną elegancję z jaką śpiewa.   Wszystkie te elementy wsparte oszczędnym w ekspresji aktorstwem złożyły się na doskonałą rolę. Alex Penda (nadal trudno mi się przyzwyczaić do tej wersji jej imienia i nazwiska) nie jest zapewne najlepszą kandydatką na Małgorzatę, a dodatkowo utrudniono jej zadanie sceniczne ubierając w drindl, ten sam na początku i w obrazie więziennym (więzienia jako takiego zresztą nie ma). Podejrzewam, że znacznie lepiej odebrałabym ją w teatrze, nie mając przed oczami nerwowej mimiki. Wokalnie odczułam pewien niedosyt, ale i tak było lepiej niż w wypadku Małgorzaty monachijskiej – Kristine Opolais. Angel Blue (gdzieś zgubiła drugie, urocze imię Joy) dysponuje wszelkimi atutami potrzebnymi do partii Eleny – sporym, ruchliwym, welwetowym sopranem, pięknym legato i last but not least atrakcyjną powierzchownością. Wykorzystała te cechy i mimo, iż reżyser jej to utrudnił (ustawiczne spacery po schodach) stworzyła interesującą postać najpiękniejszej kobiety świata antycznego. Philharmonia Chor z Wiednia i Cantus Juventum z Karlsruhe brzmiały znakomicie. Stefan Soltesz lubi chyba takie wielkie, rozbudowane partytury i radzi sobie z nimi świetnie zmuszając orkiestry (w tym wypadku Münchner Philharmoniker) do gry precyzyjnej i skupionej. Mnie marzyłoby się tylko większe zróżnicowanie dynamiczne, momentami miałam wrażenie, że jest jednostajnie głośno. 
P.S. Jeżeli nie będziecie w niedzielę w Krakowie (wielu z nas będzie) pamiętajcie o transmisji z Bayerische Staatsoper. "Lady Makbet mceńskiego powiatu" pod KiryłemPetrenko to może być prawdziwe przeżycie.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz