Wampir narodził się z
wierzeń ludowych a pierwszy w miarę kompletny jego portret namalował słowami
John Polidori, przyjaciel lorda Byrona, któremu początkowo błędnie przypisywano
autorstwo. Romantyzm sprzyjał nastrojom grozy, więc książka trafiła na podatny
grunt i stała się równie popularna jak „Zamczysko w Otranto” Walpole’a ,
„Italczyk czyli konfesjonał czarnych pokutników” Radcliffe a wreszcie „Mnich”
Lewisa. O ile sława powieści Polidoriego minęła dosyć szybko, to zapisany przez
niego archetyp bohatera wampirycznego przetrwał, przez wieki ewoluując w nie
zawsze pożądanym kierunku. W naszych praktycznych czasach wampir stał się obiektem marzeń gimnazjalistek lub
pretekstem do niewczesnych facecji. W roku 1826 był tym, czym powinien - istotą
niebezpieczną i przerażającą, acz niepozbawioną
swoistego czaru. Wtedy to właśnie niemiecki kompozytor Heinrich
Marschner wraz ze swym szwagrem i librecistą Wilhelmem Wohlbrückiem zabrali się do pisania opery opartej na tekście
Polidoriego, który po drodze uległ wielu przekształceniom. Zaledwie 5 lat
wcześniej miało premierę romantyczne arcydzieło Webera, „Wolny strzelec”,
diaboliczne tematy były w Niemczech modne. „Wampir” został lipskiej
publiczności zaprezentowany po raz pierwszy 29 marca 1828, spodobał się i cieszył
jakim takim powodzeniem przez cały XIX wiek by później zniknąć w scenicznym
niebycie. Powrócił pod koniec wieku następnego, ale trudno ten powrót nazwać
triumfalnym. Do dziś dorobił się 3 kompletnych nagrań płytowych (najbardziej
znane jest to z 1999 roku, jako, że wystąpił w nim nieznany jeszcze młody tenor
– Jonas Kaufmann) i co czas jakiś przemyka przez teatry na całym świecie, z
tym, że raczej te mniej prestiżowe (Armel,
Melbourne, Genewa, Berlin, New Orleans
). Czy słusznie Marschnera los potraktował gorzej niż Webera? Pewnie
tak, bo w przeciwieństwie do „Wolnego strzelca” dzieło Marschnera nie nosi
znamion geniuszu, choć ma dokładnie ten sam charakter zarówno muzycznie, jak
tematycznie. Można też dostrzec inne pokrewieństwa, np. z Don Giovannim. Lord
Ruthven musi mieć na koncie znaczniejszą liczbę
żeńskich ofiar niż ów uwodziciel wszechczasów, jako, że by egzystować
potrzebuje trzech dziennie. W drugim akcie „Wampira” zaś mamy scenkę bliźniaczo
przypominającą potyczki Don Giovanniego z Zerliną i Masettem, tyle, że
niestety Emmy za fascynację możnym panem
i zdradę Georga zapłaci znacznie drożej niż jej
mozartowska „kuzynka”. Bohaterowi
Marschnera przypisuje się też
pokrewieństwo z Holendrem, aria Emmy stanowi podobno pierwowzór ballady Senty. Aria Malwiny zaś stanowi odwzorowanie podobnej sceny Agaty w
„Wolnym strzelcu”. W każdym razie słucha się tego całkiem przyjemnie i dobrze,
że od czasu do czasu ktoś próbuje przywrócić tę operę współczesnej
publiczności. W listopadzie 2016 uczynił to Grand Théâtre de Génève wystawiając
inscenizację przeniesioną z Komische Oper Berlin. Tekst wyczyszczono tu z
dialogów mówionych zostawiając tylko jedną ich sekwencję, za to … dołożono muzykę współczesnego kompozytora
Johannesa Hoffmana. I o ile za kwestiami gadanymi specjalnie nie tęsknię, to
obce wtręty w partyturze dzieła, zwłaszcza takiego, które nie jest powszechnie
znane uważam za spore nadużycie. Pomysł Antú Romero Nunesa na inscenizację jest
kontrowersyjny, ale możliwy do przyjęcia. Najwyraźniej reżyser uznał, że w
dzisiejszych czasach romantyczna groza może tylko współczesnego widza rozbawić,
więc poszedł tropem Romana Polańskiego i jego „Nieustraszonych zabójców
wampirów”. Scenicznie ukonkretniło się to w mnożeniu wszystkiego poza granice
absurdu, bo wszystko w tej produkcji jest „ponad” i „za dużo”, co podkreślają
zgodne z tym kierunkiem kostiumy Annabelle Witt i scenografia Matthiasa Kocha.
Publiczność wydawała się z tego bardzo zadowolona często wybuchając gromkim
śmiechem, ale i słuchając uważnie kiedy trzeba. A było czego słuchać, bo
ściągnięty na zastępstwo za Dmitri Jurowskiego
amerykański dyrygent Ira Levin najwyraźniej tę muzykę lubi i potrafił
nie tylko zarazić własnym entuzjazmem orkiestrę, ale też zapanować nad dynamiką
dźwięku, co co wcale nie jest oczywistą umiejętnością. Wykazał też dużą dbałość
o szczegół dopieszczając liryczne fragmenty partytury, co uwydatniło się
szczególnie w arii tenorowej. „Wampir” opiera się pod każdym względem na
tytułowym bohaterze - Tómas Tómasson stworzył znakomitą kreację aktorską, ma
odpowiednio dominującą osobowość by roli sprostać. Ze stroną wokalną tak różowo
już nie było. Tómasson, wyspecjalizowany w Wagnerze ma głos nieszczególnie
porywającej urody, w dodatku brzmiący nieco za sucho i z pewnymi problemami z
górą. To nie było złe, ale powinno być lepsze. Do partii lorda Ruthvena idealny
zapewne mógłby być Dmitri Hvorostovski, ale on już jej nie zaśpiewa. W tej
sytuacji gwiazdą wieczoru został, a jakże by inaczej, tenor Chad Shelton,
śpiewający swobodnie w całej skali, promiennie wykonujący kłopotliwą arię sir
Edgarda Aubry tak, jakby nie sprawiała mu ona żadnej trudności. Dobrze
zaprezentowałi się bas Jens Larsen jako sir Humhrey Davenaut i Ivan Turnic w
roli porzuconego narzeczonego Georga. Z pań zdecydowanie bardziej podobała mi
się Maria Fiselier – Emmy, obdarzona ładnym, soczystym mezzosopranem o gęstej
wibracji. Laura Claycomb – Malwina sprawiła na mnie wrażenie nie bardzo
zaangażowanej w rolę, śpiewała poprawnie i tyle.
Jeśli komuś zdarzy
się możliwość zetknięcia z „Wampirem” – polecam. Czasem kontakt z zapomnianym
dziełem bywa lepszy, a na pewno bardziej odświeżający niż kolejna odsłona
czegoś, co znamy na pamięć.