Los
bywa kapryśny i pewnie właśnie dlatego nie udało mi się dotrzeć do TWON na
„Oniegina” w reżyserii Mariusza Trelińskiego ani w roku premiery , ani
wznowienia. Próbowałam, dwukrotnie miałam już bilet i coś naprawdę ważnego
stawało mi na przeszkodzie. Ucieszyłam się więc niezmiernie, kiedy dotarł do
mnie zapis spektaklu z Walencji , zarejestrowanego w styczniu
2011. Nawet nie znając nazwiska realizatora mogłabym pewnie się go domyślić,
„wczesnotreliński charakter pisma” widoczny jest z całą oczywistością. To nie
przygana, bo chociaż mam do tej produkcji zastrzeżenia, jednak będę ją pamiętać
jako jedną z najciekawszych interpretacji „Eugeniusza Oniegina”. Powstała w
roku 2002, a
to był u Trelińskiego okres estetyzująco-minimalistyczny , z tego względu scenografia
(Boris Kudlička) jest w wyrafinowany sposób skromna: ogranicza się właściwie do
pojedynczych, ale bardzo znaczących elementów i gry barwami oraz światłem. Kostiumy
sugerują , ze akcja rozgrywa się raczej na początku XX, a nie XIX wielu.
Głównym problemem, z jakim musimy się w
tej inscenizacji uporać jest obecność na scenie postaci nazywanej enigmatycznie
O – bladego, starszego mężczyzny w bieli i z laseczką używaną często nietypowo.
Niedookreśloność oczywiście została zamierzona – to my mamy zdecydować kim będzie
dla nas O : starym Onieginem? widmem ? szatanem? duszą pokutującą? Czy Tatiana jest jego ożywionym wspomnieniem,
czy też może to on jej wizją? Wszystkie tropy
są możliwe, wszystkie … właściwe. Nie mam pojęcia, jak to wyglądało w
Warszawie, ale podejrzewam, że Jan Peszek finezyjniej zagrał tę postać, niż w
Walencji uczynił to choreograf Emil Wesołowski, trochę nazbyt demoniczny i
jednostronny. Podobnie zresztą został upozowany Oniegin – blady, kruczowłosy, w
czerni. Od pierwszej chwili na scenie odpychający, od pierwszego momentu
niepróbujący udawać szacunku czy cienia zainteresowania dla prowincjuszy , ani
też pokrywać pogardy dobrymi manierami bo
tych nie objawia wcale. W związku z tym finałowy wybuch uczuć nie
wzbudził mojego zaufania i poruszenia, bo nie uwierzyłam , że był prawdziwy.
Zwłaszcza, że choć Leński nazywa Oniegina swoim przyjacielem, ten z cała
pewnością do przyjaźni nie jest zdolny. Tak została pokazana scena pojedynku –
Oniegin sprawia wrażenie najwyżej zirytowanego a przecież w muzyce krótkiego
duetu przed walką są obecne inne emocje – żal, wahanie, silna rozterka. Szkoda
trochę , że Treliński uczynił tytułowego bohatera nieco zbyt jednowymiarowym,
ale też taka interpretacja wzmacnia i uwypukla postać Tatiany, i tak przecież
faworyzowanej przez samego Czajkowskiego. A Tatianę w tym spektaklu przepięknie
zagrała Kristine Opolais – obraz z listem ( pisania listu nie ma) jest majstersztykiem zarówno reżyserii jak
aktorstwa, zwłaszcza, że odbywa się w niemal pustej przestrzeni. Leński na tym
tle wydaje się bardziej konwencjonalny – ot, bardzo młody chłopak, któremu
buzują hormony, który nad konsekwencjami własnego wybuchowego temperamentu
zaczyna się zastanawiać dopiero, gdy już za późno. Wszystko to składa się na
spójną całość dającą jednak mnogie możliwości interpretacji i zostawiającą
widzowi na długo w pamięci szereg obrazów . Mnie utrwaliła się szczególnie
scena z Leńskim i Onieginem wirującymi w upiornym tańcu na obracanym
błyskawicznie przez kilku mężczyzn stole, aria Leńskiego i późniejszy pojedynek
(rozegrane klasycznie - z kępą brzóz w tle i padającym śniegiem),
monolog Oniegina z ze zbliżającymi się nieubłaganie widmowymi postaciami,
wreszcie pierwsze, pełne jeszcze beztroski spotkania Leńskiego z Olgą – z
żółtymi kwiatami, leżakiem i patefonem. Trochę za dużo było za to zarówno w
drugim jak i trzecim akcie owego „balu manekinów”, który wyglądał interesująco , ale dał efekt łopatologicznego
tłumaczenia nam reżyserskich intencji. Szczególnie Tatiana jako spętana konwencjami lalka budzona do
życia jedynie przez Prawdziwą Miłość
wydała mi się zgrzytem. Tym niemniej uważam ten spektakl za wyjątkowo udany, w
czym oczywiście udział podstawowy miała jakość wykonawstwa muzycznego.
Najbardziej zaskoczył mnie młody izraelski dyrygent Omer Meir Wellber, który tę
operę musi kochać - prowadził orkiestrę
z wyjątkową czułością, dbałością o detale, liryczną płynnością ale i
temperamentem we właściwych miejscach. Bohaterka wieczoru dla mnie była
Kristine Opolais, której kreacja wokalna dorównywała scenicznej. Artur
Ruciński, posiadacz pięknego, dość ciemnego głosu starał się przynajmniej nim wyrazić nieco
emocji i to mu się udało. Niestety, czasy, kiedy mogliśmy go regularnie
podziwiać na polskich (zwłaszcza warszawskiej) scenach minęły chyba już
bezpowrotnie: na nadchodzący sezon nie ma krajowych planów. Dmitri Korchak to
Leński przekonujący, żarliwy lecz pozbawiony indywidualności, przynajmniej
dźwiękowo. Niemniej rolę stworzył sympatyczną. Właściwie wszyscy wykonawcy ról
drugoplanowych spisali się świetnie: Lena Belkina – Olga , Gunter Groissbock –
Gremin, Margarita Nekrasova – najlepsza Filipiewna jaka w życiu słyszałam,
Helene Schneiderman – Łarina, Emilio Sanchez – Triquet. Niewątpliwie, gdybym
miała półkę z napisem „ulubione” ten spektakl by na nią trafił.
NO CÓŻ, ILE KOSZTUJE SPOŁECZEŃSTWO POLSKIE WYKSZTAŁCENIE (W SZKOŁACH PAŃSTWOWYCH SIĘ PRZECIEŻ UCZYLI) JEDNEGO MUZYKA?
OdpowiedzUsuńI ILE LAT TAKI PAN RUCIŃSKI, BECZAŁA, KWIECIEŃ POWINIEN ODDAĆ SPOŁECZEŃSTWU - WYSTĘPUJĄC DLA POLSKIEJ PUBLICZNOŚCI W POLSKICH TEATRACH? BYM MÓGŁ ZA KILKADZIESIĄT ZŁOTYCH W MOIM KRAJU POSŁUCHĆ MOJEGO SOLISTY - KTÓREGO JAKO PODATNIK WYKSZTAŁCIŁEM.
A NIE - KARIERA W METROPOLITAN-ALE ZA NASZE PIENIĄDZE!
ECH, POLSKO...