czwartek, 20 kwietnia 2017

Monteverdi, Villazón i zmierzch bogów na Polach Elizejskich



Monteverdi nie zajmuje w moim melomańskim życiu wiele miejsca – kilka spektakli „Orfeusza”, tyleż „Koronacji Poppei” i bodajże jeden „Powrotu Ulissesa do ojczyzny”. Reszta oper, a nie jest tej reszty dużo, bo część twórczości  zaginęła jest mi znana tylko z nagrań dźwiękowych. Tych także słucham nieczęsto jako, że do Monteverdiego odnoszę się raczej z ostrożnym szacunkiem niż z prawdziwą miłością. Kiedy dowiedziałam się, że w Théâtre des Champs Élysées Penelopę śpiewać będzie Magdalena Kožená i Mezzo zapowiada transmisję nie mogłam okazji przegapić nie tylko ze względu na czeską mezzosopranistkę, której głos wielbię od dawna.  Produkcje pokazywane na Polach Elizejskich wydają mi się jakoś ciekawsze niż te z OnP a podobną prawidłowość widzę w wypadku Theater an der Wien i Wiener Staatsoper. Może to kwestia mniejszego zadęcia, a może tylko swoisty genius loci. Do oglądania „Powrotu Orfeusza do ojczyzny” zasiadłam przygotowana na to, że być może trzeba będzie poświęcić spektaklowi nieco więcej wysiłku niż zwykle. Dzieło powstało w początkach gatunku a premiera odbyła się w 1640 roku, kiedy taki wynalazek jak publiczny, płatny teatr operowy istniał dopiero od  3 lat. Rzecz ma strukturę typową dla swoich czasów – linie wokalne składają się głównie z recytatywów, z rzadka występują ariosa, ale są duety i sceny zbiorowe.  Także sama opowieść nie zaskakuje – jak zawsze w tym okresie mamy temat antyczny i rozliczne bóstwa komentujące akcję a często się do niej włączające. Oryginalna i wyrastająca ponad wszystko inne wydaje się w tej operze partytura Monteverdiego. A właściwie jej szkielet, bo do dziś nie zachowała się instrumentacja, jedynie linie wokalne i basso. Całość musi stanowić poważne wyzwanie dla reżysera, który powinien z sensem połączyć bóstwa i śmiertelników z modnym i obowiązującym współczesnym kontekstem. Mariame Clément się udało, co stwierdzam z przyjemnością -  nie było chwil nudy, chociaż oczywiście nie wszystkie pomysły mogłam radośnie zaakceptować.  Najbardziej zastanawiająca wydała mi się finałowa hekatomba bogów konających w potokach krwi i w męczarniach. Bóstwa są tu zresztą przedmiotem ciągłych kpin począwszy od lokalizacji – Olimp usytuowany jest wprawdzie wysoko, ale w regularnej rybackiej knajpie. Neptun wygląda jak żywe wcielenie pirata z bajki (nie nosi tylko przepaski na oku), Jowisz rzeczywiście go przypomina jak brat. Junona pełni podrzędną funkcję kelnerki, to faceci decydują o wszystkim a jej pozostają tylko pokorne prośby – ech, kobiecy losie… Mamy też rozsiane po przedstawieniu drobne żarciki, w większości rzeczywiście zabawne: tajemnicze postacie w togach rozsypujące na deski garść (dosłownie tyle) piasku, żeby zaznaczyć, że znaleźliśmy się na plaży, napowietrzną podróż Telemacha i Minerwy na błyszczącej kanapie zaopatrzonej w światła ostrzegawcze itd. Nikt wprawdzie nie gapi się na wyświetlacz smartfona, ale Irus  to typowy członek klasy próżniaczej – chodzi w koszmarnych szortach w palmy, t-shircie z Akropolem i klapkach, odżywia się burgerem popijanym płynem z papierowego kubka. Wypisz, wymaluj jak nakazuje libretto, tylko dwa tysiące lat później. A przy tym lament żarłoka ściganego upiorną wizją głodu budzi nie tylko uśmiech, ale i współczucie. To już zasługa nie tylko Monteverdiego, ale i Jörga Schneidera grającego tę postać a także pani reżyser, która znakomicie uwypukliła nie tylko cechy charakterystyczne bohaterów, ale także ich wnętrze i relacje między nimi. Na wielkie brawa zasługuje prawie cały zespół wykonawczy, a nie był on mały. Prawie, bo z jednym, ale bardzo przykrym wyjątkiem. W popremierowych recenzjach pastwiono się nad  Rolando Villazónem okrutnie, ktoś nawet porównał go Florence Foster Jenkins. Czytając miałam nadzieję, że to jednak przesada, że może nadekspresyjność śpiewaka drażni i przekłada się na to jak odbierany jest jako wokalista. Czasem czyjś język ciała, czyjaś mimika i manieryzmy drażnią nas mimowolnie do tego stopnia, że trudno nam na niego patrzeć, nie mówiąc już o zachowaniu obiektywizmu (ja też tak mam z pewnym popularnym tenorem). Niestety, słuchając Villazóna (bo kreacja sceniczna była zupełnie do przyjęcia) stwierdziłam, że krytycy mieli rację. Doznałam zawodu tym większego, że niegdyś nagranie płytowe „Il combattimento di Tancredi e Clorinda”, a przynajmniej udział w nim Villazóna uznałam za udany. Byłam wówczas w mniejszości, ale nie samotna, pozytywnie wypowiadał się o nim Piotr Kamiński. Minęło kilka lat w których sporo się działo, tenor przeszedł między innymi słynny kryzys wokalny, zmienił repertuar i ze szczętem zapomniał jak się Monteverdiego śpiewać powinno. Nie jest to kwestia nietypowej w tym repertuarze, ciemnej barwy głosu tylko kompletnej ignorancji w dziedzinie stylu połączonej z wokalną niemocą. Krzykliwość, wypychane siłowo górne dźwięki, przydechy i podjazdy których opera werystyczna by się powstydziła – wszystko to razem przykre i smutne. Złe wrażenie pogłębiało się przez obecność na scenie pięciu innych tenorów, wszystkich o niebo lepszych, a zwłaszcza Kresimira Spicera tworzącego piękną, szlachetną głosowo kreację Eumachiusza. Podobny problem z finałowym duetem połączonych wreszcie małżonków, w którym Magdalena Kožená nie miała niestety godnego partnera. A była znakomitą, ekspresyjną (ale bez przesady), wzruszającą Penelopą, i to pod każdym względem. Jej świetlisty mezzosopran należy do kilku najpiękniejszych głosów na świecie a Kožená mistrzowsko się tym instrumentem posługuje. Wydaje się, że muzyka Monteverdiego służy mu szczególnie. Z pozostałych wykonawców na szczególną uwagę i komplementy zasłużyły Anne-Catherine Millet  jako urocza i młodzieńcza Minerva oraz Isabelle Druet w roli Melantho ale właściwie należałoby wymienić pełną listę i tak robię. Emmanuelle Haïm nie dała się tym razem ponieść dyrygenckiemu temperamentowi i prowadziła Le Concert d'Astrée rozważnie i dosyć spokojnie, co nie jest dla niej typowe ale posłużyło dobrze całości. I gdyby nie tytułowy bohater byłoby to niezwykle udane przedstawienie, ale i tak warto mu poświęcić ponad trzy godziny swego czasu. Przekonajcie się sami!
P.S.  Z ostatnich doniesień wynika, że w przyszłym roku Rolando  Villazón planuje debiut w partii Papagena. Już się boję, bo to przepiekna rola, którą nader łatwo zepsuć błazenadą i brakiem wyczucia granic.

 Rolando Villazón (Ulisse)
Magdalena Kožená (Penelope)
Katherine Watson  (Junon)
Kresimir Spicer  (Eumee)
Anne-Catherine Gillet (L’Amour / Minerve)
Isabelle Druet (La Fortune / Mélantho)
Maarten Engeltjes (La Fragilité humaine / Pisandre)
Callum Thorpe (Le Temps / Antinoüs)
Lothar Odinius (Jupiter / Amphinome)
Jean Teitgen (Neptune)
Mathias Vidal (Télémaque)
Emiliano Gonzalez Toro (Eurymaque)
Jörg Schneider (Irus)
Elodie Méchain (Euryclée)








2 komentarze:

  1. Mignął mi gdzieś nagłówek, że Villazon zostaje barytonem. Czy on tak jednorazowo z powodu tego Papagena, czy też kreuje się na Domingo bis?

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem, ale mam wrażenie, że on się zupełnie pogubił. Jeśli chce być Domingiem bis - tym gorzej dla niego samego. Dobrych barytonów lirycznych mamy teraz sporo i tenor, który stracił góry nie jest w tym gronie do niczego potrzebny.A Domingo jest tylko jeden.

    OdpowiedzUsuń