Śnieżynka urodziła się z krótkotrwałej i nie bardzo szczęśliwej miłości Wiosny i Mrozu. Ten związek nie wytrzymał próby czasu (nie zawsze bohaterowie baśni żyli długo i szczęśliwie), a od początku naznaczony był piętnem nieprawości, trzeba go było ukrywać przed zazdrosnym Słońcem. Wiosna odeszła, córeczka została z tatą i wyrosła na śliczną pannę, ale w krainie mrozu zostać nie chciała. Tęsknota za ludźmi i ludzkimi uczuciami zawiodła ją, za zgodą prawdziwych rodziców do ubogiej, bezdzietnej pary dla której stała się błogosławieństwem. Na krótko, bo pieśni wędrownego śpiewaka Lela podsyciły tylko pragnienie poznania czym jest miłość. A kiedy już prawdziwie pokochała, rozpalone serce roztopiło Śnieżynkę i po prostu się rozpłynęła. Ta historia rozpowszechniła się w różnych mutacjach i uznawana jest dziś za podanie ludowe, ale jak na takie do powszechnej świadomości trafiła podejrzanie późno, bo w drugiej połowie dziewiętnastego wieku. Zainspirowała najpierw Aleksandra Ostrowskiego, który napisał opartą na niej sztukę, straszliwie zjechaną przez krytykę po petersburskiej premierze w 1873. Nie pomogła nawet muzyka samego Czajkowskiego, który tak długo zastanawiał się potem nad operą na ten temat, że ubiegł go Rimski-Korsakow. Prapremiera jego “Śnieżynki” miała miejsce w 1881 i mimo niezadawalającej kompozytora scenografii odniosła wielki sukces. Cztery lata później rzecz trafiła na moskiewską scenę już w godnej oprawie i podobała się na tyle, żeby od czasu do czasu pokazywano ją w Rosji czy ZSRR. Na zachodzie raczej nie cieszyła się wzięciem, w Polsce mieli szansę ja poznać tylko poznańscy melomani, ale było to dawno, dawno temu – 1951. Zapowiedź wystawienia jej w Opéra national de Paris wywołała zrozumiałą ciekawość francuskich bywalców, zwłaszcza, że obsada miała być głównie rosyjskojęzyczna a reżyserię oddano w ręce Dmitri Tcherniakova. Kiedy rozpoczęto próby z teatru zaczęły dochodzić niepokojące wieści o masowej niemal ucieczce solistów – jako pierwsza z roli Wiosny zrezygnowała Luciana d’Intino, po chwili jej następczyni Ekaterina Semenchuk zrobiła to samo. Nie minęło wiele czasu a Ramon Vargas porzucił powierzoną sobie partię cara Berendeja. Aby dopełnić czarę goryczy rozchorował się przewidziany na jedną z głównych atrakcji przedstawienia Yuriy Mynenko. Szef obsad w Bastylii musiał mieć niemały ból głowy, ale wykazał się błyskawicznym refleksem i do premiery udało się poukładać puzzle na nowo. Do dnia telewizyjnej transmisji dodatkowo zdołał dojść do siebie Mynenko. I co zobaczyliśmy, a przede wszystkim usłyszeliśmy po tylu złych przygodach? Jeśli chodzi o warstwę obrazową przedstawienie wydało mi się kontynuacją ścieżki, którą podążył Tcherniakov realizując „Rusłana i Ludmiłę” w Moskwie. Na pierwszy rzut oka niby wszystko się zgadza, ale im dalej tym bardziej okazuje się, że niezupełnie. Mamy las i leśną polanę, ale na niej kolonię współczesnych domków turystycznych z nieodłączną przyczepą mieszkalną, która zdaje się zastąpiła w modnych inscenizacjach tracący na popularności basen. Zaludnia te okolice tłumek backpakersów noszących ludowy strój jak kostium, nie codzienne ubranie. Podobnie traktują oni Maslennicę i inne ludowe obrzędy. Wygląda to w miarę konsekwentnie i logicznie, ale są też kwestie mocno kontrowersyjne. Mniejsza o to, że spotkanie rodziców Śnieżynki (na platynową perukę Wiosny poszło ze dwa kilogramy żelu i tyleż lakieru) odbywa się w szkolnej sali gimnastycznej. Mam wrażenie, że to jakaś dziecięca trauma dręcząca Tcherniakova (dwója z WF-u?), identycznie było w „Rusłanie i Ludmile”. Najbardziej wstrząsającym i rażącym elementem okazuje się sposób, w jaki Tcherniakov pozwala Śniezynce poznać ludzką miłość. Otrzymawszy ten dar od matki bohaterka zgodnie z librettem natychmiast zakochuje się w odrzucanym wcześniej mężczyźnie, tyle, że tu jest on brutalnym i gwałtownym draniem, który niechybnie by dziewczynę zgwałcił gdyby nie interwencja Ducha Lasu. Można by stwierdzić, że Śnieżynka wcale nie pokochała Mizgira i adresatem jej pierwszego -ostatniego wyznania jest Lel, na którego patrzy umierająca ale co wtedy z librettem? Nie sądzę, żeby Tcherniakov specjalnie się tym przejmował, skoro kolejny raz ingeruje w partyturę obsadzając kontratenora zamiast przewidzianej do partii Lela kontralcistki. Mimo wszystko cieszę się, że mogłam ten rzadko wystawiany rarytas obejrzeć, bo muzycznie spektakl okazał się niepośledniej jakości. Podziwiając znakomicie jak zawsze śpiewający chór OnP zastanawiałam się nad losem jego śpiewaków, nierzadko mających zadanie trudniejsze od solistów. Artyści z chóru nie mogą wybierać co i kiedy chcą wykonywać - muszą być gotowi na każde wyzwanie, w bardzo różnorodnych stylach i językach. Brawo dla nich! Jak zazwyczaj przy operze słyszanej po raz pierwszy nie podejmuję się oceny orkiestry. Miałam wrażenie, iż Tatarnikov zrobił wszystko co trzeba, by brzmiała w sposób niemal idealny, ale czy tak było rzeczywiście niech wypowiadają się znawcy. Natomiast relacja z pracy śpiewaków należy do przyjemności, bo z jednym, przykrym wyjątkiem byli świetni. Miejmy z głowy to, co złe czyli występ Thomasa Johannesa Mayera jako Mizgira – baryton wagnerowski ani nie stworzył przekonującej postaci scenicznej, ani wokalnej. Jego głos po prostu trząsł się brzydko, nie mógł wznieść się wysoko bez straszliwego napięcia a i w średnicy nie miał odpowiedniej klasy. Na szczęście nie dobry Mizgir jest warunkiem powodzenia w wypadku tej opery, a właściwa Śnieżynka, taką zaś znaleźć niełatwo. Musi stanowić połączenie dziecięcej niemal kruchości i zadziwienia światem z wrodzoną elegancją, a pod koniec być jednym wielkim pragnieniem. A jeszcze wymagania głosowe – powinna posiadać dzwoneczkowy, srebrzysty głos o źródlanej czystości, zdolny jednak oddać finałową przemianę bohaterki. I dokładnie taką Śnieżynkę mieliśmy na scenie! Aida Garifullina z każdym rokiem coraz mocniej udowadnia, że wygrana w Operaliach nie stanowiła przypadku. Jej Śnieżynka miała wszystko – piękny, kryształowy głos, znakomite legato, delikatną urodę kojarzącą się nieodparcie z jelonkiem Bambi i bezcenną wiarygodność emocjonalną. Drugą atrakcją wieczoru miał być i ku mojemu zdziwieniu (pamiętam jego niedobry występ w „Rusłanie i Ludmile”) rzeczywiście był Yuriy Mynenko. Lel został tu zewnętrznie wystylizowany na Kurta Cobaina (chyba) – biały podkoszulek, długa blond plereza. Przy tym, chociaż według zamysłu autorskiego to postać mająca być personalizacją sztuki tutaj był tylko narcystycznym mężczyzną, aczkolwiek obdarzonym wybitnym talentem. Mynenko bardzo pięknie zaśpiewał wszystkie trzy pieśni Lela, głosem jak na falsecistę dosyć okrągłym i łagodną, długą frazą, której kilka lat temu nie potrafił zaprezentować. Zaskoczeniem okazała się, przynajmniej dla mnie Martina Serafin i wyraźna, widoczna przyjemność jaką rola Kupavy (niezbyt dobrze to po polsku brzmi) sprawiała jej samej, ale na szczęście i słuchającej publiczności. Wycieczka w stronę opery słowiańskiej była w wypadku tej specjalistki od mocnych postaci z repertuaru włoskiego (Tosca, Lady Macbeth) udana pod każdym względem. Serafin śpiewała silnym, pewnym intonacyjnie głosem delikatnie akcentując liryczne elementy swej partii, sprawdziła się też aktorsko.
‘Śnieżynka” jest
operą o dużej obsadzie, z której niemal wszyscy spisali się dobrze. I mimo
pewnych zastrzeżeń serdecznie ją polecam. Ostatni link zaprowadzi Państwa do
uroczego, radzieckiego filmu animowanego z 1952 roku z muzyką
Rimskiego-Korsakowa. Natomiast link pierwszy jest swego rodzaju ciekawostką –
wideo 360 stopni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz