wtorek, 29 sierpnia 2017
Lekcja historii - "Nabucco" w Arena di Verona
Czy opera jest właściwym miejscem do przekazywania
wiedzy historycznej? Czemu nie, jeśli wszystko zrobione jest jak trzeba …W
związku z tym muszę się Wam przyznać do rzeczy dziwnej, nieco wstydliwej i
takiej, która zdarzyła mi się bodajże pierwszy raz w życiu – obejrzałam przedstawienie
właściwie wyłącznie dla strony wizualnej, bo muzyczna była (z małymi wyjątkami)
boleśnie przeciętna. Sprawcą zdarzenia okazał się nieznany mi wcześniej reżyser
i projektant kostiumów Arnaud Bernard, który wystawiając „Nabucco” w Arena
di Verona postanowił powiązać ściśle
muzykę z kontekstem historycznym i tym,
co rzeczywiście działo się przy okazji prapremiery dzieła i nieco później. A
najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że jeśli zapomnieć o śpiewanym tekście
zadziwiająco mu się udało. Oczywiście kwestię odrębną stanowi pytanie czy wolno nie pamiętać o słowach,
opera to przecież nie tylko partytura i zarys fabuły. Umówmy się na chwilę, że
można. Zacząć należy od miejsca wydarzenia, bo taki spektakl można było pokazać
tylko na olbrzymiej scenie, najlepiej pod gołym niebem więc werońska Arena
sprawdziła się idealnie w roli … Mediolanu. Za sprawą Bernarda zostaliśmy
przeniesieni tam właśnie, do pięciu marcowych dni (18-22) 1848 roku i powstania
przeciwko austriackiej okupacji. Zdumiony widz mógł poczuć się jak na „Aidzie”,
takiego scenograficznego rozpasania nie widziałam od dawna. Było wszystko:
tłumy statystów, żołnierze na koniach, powozy i karety takoż przez konie
ciągnięte, armaty i licho wie, co jeszcze. Nic z tego nie było tylko dla
ozdoby, wszystko spełniało jakąś rolę i niestety, wydawało dźwięki. Te obce
wtręty w postaci wybuchów, stukania kopyt, gwizdania, strzałów mogły trochę
przeszkadzać. Ale poza tym z podziwem obserwowałam umiejętność zakomponowania tych mas ludzi (powstańcy,
żołnierze austriaccy, ludność cywilna, służby medyczne, duchowni itd.) – nikt nie
był na scenie bez powodu. Taka koncepcja musiała oczywiście spowodować
drastyczne zmiany nawet nie tyle w samej fabule, a raczej w kontekście czasowym
i geograficznym. Bo oczywiście nie mogło być mowy o Babilończykach i
Izraelitach a Nabuchodonozor zamienił się w cesarza Austrowęgier z
obowiązującymi bokobrodami. Jakiegoś cesarza, nie zaś konkretnie wówczas
jeszcze panującego Ferdynanda I, wuja Franciszka Józefa, który abdykował na
jego rzecz kilka miesięcy później. Rozumiem,
że to może mocno razić część widzów, zwłaszcza niewłoskich , ale mnie się
złożyło w sensowną całość. Zwłaszcza, że Bernard znalazł piękne wyjście, aby „Va
pensiero” pozostało jednak chórem Hebrajczyków jednocześnie nim nie będąc! W
drugiej części spektaklu znaleźliśmy się bowiem w La Scali, gdzie ubrani w odpowiednie kostiumy chórzyści
wykonywali tę pieśń jako część spektaklu, a do nich, w ramach patriotycznej
manifestacji dołączali sceniczni widzowie. Rozwinięto nawet transparent ze
słynnym napisem „Viva Verdi”, co tłumaczyło się wówczas jako Viva Vittorio
Emanuele Re D’Italia. I wszystko to razem zostawiłoby mi znakomite wspomnienia,
gdyby było choć trochę lepiej wykonane od strony muzycznej. Niestety Daniel
Oren, który w czasie „Va pensiero” szalał w orkiestronie poprowadził orkiestrę
dziwnie mechanicznie, było sporo instrumentalnych kiksów i brzmiało to wszystko niezbornie. Chór, główny bohater „Nabucca” na początku był nieco
rozproszony (wina śpiewania na wolnym powietrzu?), potem brzmienie się
wyrównało. Role drugoplanowe wykonane zostały przyzwoicie, nic więcej, nic
mniej, ale wszak nie Feneną (Nino Surguladze – cóż za piękna kobieta) i Ismaelem
(Rubens Pellizari) ta opera stoi. Rafał
Siwek, co mogę z radością napisać właściwie jako jedyny dał pełną kreację
wokalno-aktorską, czuło się chwilowe braki mocy i w związku z tym napięcie w
głosie, ale ogólnie nasz bas wypadł znakomicie jako Zaccaria (tym razem nie
kapłan, tylko jeden z przywódców powstania i jednocześnie śpiewak). Susanna
Branchini w partii Abigaille stanowiła prawdziwą katastrofę fałszując niemal
ciągle brzydkim, skrzekliwie brzmiącym sopranem. Gwoli sprawiedliwości, udało
jej się kilka ładnych fragmentów piano, ale wtedy siłą rzeczy nie mogła
krzyczeć i nadwyrężać głosu. Śpiewaczka ta nie jest też utalentowana
interpretacyjnie, groźne łyskanie oczami zastępowało jej aktorstwo. Szkoda, że
nie transmitowano spektaklu z Anną Pirozzi. Bohater
tytułowy, Gruziński baryton Geroge Gagnidze dysponuje głosem o dużym wolumenie i
śpiewał porządnie, ale zabrakło mi interpretacji. Wystarczy przypomnieć sobie
Placida Domingo z Met – przecież warunki głosowe nieskończenie mniej
predysponują go do tej roli, a jednak był w niej znacznie lepszy.
piątek, 18 sierpnia 2017
"Aida" z Salzburga
”Aidę” oglądam rzadko, na żywo nie widziałam jej od
niepamiętnych czasów. Ostatni był chyba spektakl w warszawskim Teatrze Wielkim,
z którego wspominam żwawo płynący
prawdziwy strumyczek i finał z zamykającym się olbrzymim posągiem więżącym w
swoim wnętrzu parę amantów. Kiedy to się zdarzyło nie pamiętam zupełnie, kto
wówczas śpiewał tym bardziej, wiem tylko tyle, że musiała to być poprzedniczka
pozostającej jeszcze w repertuarze Opery Narodowej produkcji, a ta miała
premierę w 2005. Z tego wniosek, że „Aida” nie jest mi potrzebna – chociaż to
Verdi. Czasem moją uwagę ściągają na to dzieło nazwiska śpiewaków, jak to się
stało ostatnio dwa razy, kiedy zdecydowałam się zafundować sobie płytę z Anją
Harteros i Jonasem Kaufmannem oraz
obejrzeć transmisję z Anitą Rachvelishvili. Przedstawienie salzburskie, bo o nim dziś
piszę to też taki przypadek i jak to bywa – do trzech razy sztuka, na jakiś
czas wystarczy. Nie potrafię ściśle określić, co mnie od „Aidy” tak odpycha, bo
przecież nie muzyka. Libretto zawiniło na pewno – cały ten monumentalizm i
świat zaludniany przez postaci, z których jako tako ludzką wydaje się Amneris
ani mnie wciąga, ani interesuje. Uprzedzając ewentualne uwagi – nie dezawuuję
utworu, opisuję tylko swój szczególny przypadek trudnych z nim relacji. Na
salzburską premierę opery nie czekałam w napięciu, ale jako debiut Anny
Netrebko w nowej verdiowskiej roli był to spektakl z rodzaju „must see”. Przed
transmisją telewizyjną naczytałam się oczywiście recenzji, z których wynikały
dwa wnioski – muzycznie OK, produkcja -
wręcz przeciwnie. Usiadłam do oglądania i doznałam uczucia dysonansu
poznawczego, bo w moich oczach (o uszach później) to była najlepsza „Aida”,
jaką zdarzyło mi się widzieć. Jaką ja czułam głęboką wdzięczność do reżyserki
Shirin Neshat za tę stosunkową kameralność tej produkcji, za nieobecność tłumu
statystów i nieszczęsnych żywych zwierząt, wreszcie za przycięcie scen
baletowych do rozsądnych rozmiarów! Podobała mi się ostentacyjnie skromna
scenografia Christiana Schmidta w postaci śnieżnobiałych ruchomych ścian o
wyraźnej fakturze składających się na różne miejsca akcji. Podobał mi się Nil
płynący sobie i lśniący tajemniczo na jednym z takich murów. Kostiumy Tatiany
van Walsum domagają się dłuższego komentarza. Niekoniecznie zachwycił mnie
wizerunek kapłanów wyglądających niczym prawosławni duchowni lub też mułłowie z
ojczyzny Neshat, Iranu. Rozumiem jednak, że miało to nam unaocznić, że rytuał i
jego zewnętrzne przejawy nie mają większego znaczenia, ważna jest opresyjność
wszelkiej religii. Taka dziś moda, co mnie trochę nudzi, bo powtarza się
właściwie w każdej współczesnej realizacji operowej, co trzeba uznać za signum
temporis. W tym konkretnym przypadku i tak pokazano to w sposób w miarę
delikatny. Idąc dalej tropem kostiumów poczułam się mocno rozbawiona odmiennym
odbiorem wyglądu Radamesa: komuś skojarzył się z „Gwiezdnymi wojnami”, a
koledze po klawiaturze – Zgrzebnemu (http://zgrzebny.blogspot.com/2017/08/koszmar-nocy-letniej.html
) z „Borysem Godunowem”. Moim zdaniem
wyglądał w miarę neutralnie a przynajmniej nie został strojem ośmieszony, co
się w tej roli zdarza nagminnie. Amneris
nosiła aż 5 (lub nawet 6) sukien o podobnym kroju, za to w różnych,
nasyconych barwach i zdobionych na bogato, jak się księżniczce i następczyni
tronu należy. Najciekawszy image zafundowano bohaterce tytułowej i myślę, że
peruka w kształcie uplecionej z włosów korony oraz makijaż przecinający
uczernioną twarz jasną smugą zostanie zapamiętany na długo. Zarówno on, jak
powłóczyste szaty dobrze służyły urodzie protagonistki i wiązały ją z jej
ludem, jako, że wszyscy Etiopczycy pomalowani byli podobnie. Tyle o kwestiach
wizerunkowych a gwoli uczciwości muszę stwierdzić, że relacje między bohaterami
zostały zarysowane szkicowo i reżyserka nie wsparła swoich śpiewaków jak
należy. Najbardziej straciła na tym Amneris, bo Ekaterina Semenchuk
zaprezentowała postać konwencjonalną i ogólnikową. Zdumiewająco dobrze
zaprezentował się natomiast Francesco Meli, który zazwyczaj pod względem
aktorskim nie bryluje, mówiąc delikatnie. Tym razem pokazał się jako bodajże
najsympatyczniejszy Radames jakiego zdarzyło mi się oglądać, w czym pomogły mu
wielkie, „wilgotne” oczy. Poza tym to był Radames uroczo kruchy pomiędzy dwiema
bardziej monumentalnymi koleżankami. A muzycznie? I tu mam pewien kłopot, bo o
ile do postaciom drugo i trzecioplanowym
należą się same komplementy (Roberto Tagliavini – Król, Dmitry Belosselskiy –
Ramfis, Luca Salsi – Amonasro, Benedetta Torre – Kapłanka) do każdego z
protagonistów można mieć zastrzeżenia. Wracając jednak do epizodów szczególną
moją uwagę zwrócił Bror Magnus Tødenes jako Posłaniec śpiewający z takim
zaangażowaniem, jakby wykonywał najważniejszą rolę życia (wzruszające) a przy
okazji zaprezentował naprawdę ładny głos. Pogrzebałam trochę i okazało się, iż
24-letni norweski tenor występował już w Polsce (w Poznaniu) i po krótkim
terminowaniu w partiach małych zaczyna pierwszoplanową karierę Nemorinem. Warto
go uważnie obserwować. Główni bohaterowie wieczoru dali nam dobry przykład
tego, co się dzieje, gdy wszystko właściwie jest na miejscu, ale ducha w tym
brak. Dotyczy to przede wszystkim Riccardo Mutiego, który jak zazwyczaj
dyryguje dobrze, porządnie, ale nieco nudno. Oczywiście ta metoda, stosowana
przez niego od początku kariery zapewnia nam fachowe odczytanie partytury, ale
nic więcej. Dokładnie tak śpiewała Ekaterina Semenchuk. Jej mezzosopran nie ma
w dodatku charakterystycznego zabarwienia i choć wszystkie nuty były na
miejscu to Amneris do natychmiastowego
zapomnienia. Francesco Meli miał kłopoty z karkołomną końcówką „Celeste Aida”,
ale poza tym śpiewał dobrze, tenorem o średnim wolumenie, ale ładnej,
miodowo-metalicznej barwie. Doskonała technika pozwala mu na wykonywanie z
sukcesem partii przeznaczonych, wydawałoby się na głos o większym rozmiarze niż
jego. Nie odbieram jego interpretacji jako zawodzącej czy płaczliwej, jak
Zgrzebny, ale być może nie jestem obiektywna. Meli od ładnych paru lat należy
do moich ulubionych śpiewaków. I tak dotarłam do Anny Netrebko, dla której, mam
wrażenie Aida nie będzie należała do koronnych jej ról verdiowskich. Nawet nie
dlatego, że góry były wymęczone i na granicy właściwej intonacji (ale ciągle po
odpowiedniej jej stronie), ale czegoś tu brakowało, słuchałam jej obojętnie jak
nigdy. Pewnie to kwestia osobistego odbioru, bo nadal przecież doceniam
niezwykłą urodę średnicy jej głosu, jak również przepastne piersiowe doły,
ładne piana i legato. Nie ma wśród współczesnych sopranistek „mojej” Aidy
(skoro nawet Anja Harteros nią nie jest…), jeśli raz na bardzo długi czas
zechcę do niej wrócić, muszę wyciągnąć płytę Leontyny Price.
P.S. Nie będę jednak
recenzować „Łaskawości Tytusa” z Salzburga, bo był to taki horror
inscenizacyjny, którego nie wynagrodziła mi nawet wspaniała Marianne Crebassa w
partii Sesta. Żałuję niezmiernie, że zamiast tego nie transmitowano „Lady
Makbet mceńskiego powiatu”, która podobno bardzo się udała.
sobota, 12 sierpnia 2017
"La Clemenza di Tito" w Glyndebourne
Pierwsze
spojrzenie na scenę przyniosło mi natrętne wrażenie deja vu. W tych
nadrzecznych zaroślach nie tak dawno czaił się na Lohengrina Telramund,
błądziła Elsa z Brabantu i sam nieszczęsny Łabędzi Rycerz . No, może to nie
były te same trzciny, ale niewątpliwie bardzo podobne, tyle że stał w nich
element obcy w postaci pianoforte, a tutaj tę samą rolę pełni fotel. Ten
początek trochę mnie zaniepokoił, bo jeśli reżyser, będący niewątpliwie stroną
sprawczą owej scenografii (nawet jeśli nie on ją podpisał) tak bliźniaczo widzi
dzieła od siebie bardzo odległe najwyraźniej jego inwencja uległa znacznemu
ograniczeniu. W czasie trwania akcji stwierdziłam iż rzeczywiście – spektakl
jest typowy i podobny do innych Clausa
Gutha. A jednak ograna scenografia
dobrze pełni swą rolę, nie mówiąc już o tym, że ładnie wygląda, co w
produkcjach z pod znaku regietheatru niekoniecznie bywa normą.
Najefektowniej pod względem plastycznym
wypadł pożar Rzymu, z ogniem, dymami i czerwono-pomarańczową poświatą. Z
kwestii mniej zewnętrznych widać w tej produkcji, iż reżyser próbował nieco
wysubtelnić libretto, ale to w tym wypadku materia niezwykle oporna. Przede
wszystkim Guth postawił na wątek zdradzonej przyjaźni, więc na projekcjach
wideo możemy obserwować dwóch chłopców, którzy w okolicznościach przyrody
bliźniaczo przypominających sceniczne oddają się czynnościom właściwym dla
wieku. Młodzieńcy pojawią się jeszcze przed nami jako ucieleśnienie
wspomnień cesarza, tym razem już na
żywo. Próbował też reżyser, nawet z powodzeniem rozbroić nieco absurdalność
polowania Tytusa na małżonkę (3 kandydatki w ciągu jednego dnia). Już na
początku mamy niemą scenę pożegnania władcy z jego jedyną, prawdziwą miłością,
Berenice, którą oddala, by zgodnie z wolą ludu dać mu jako cesarzową prawdziwą
Rzymiankę. W roli Berenice obsadzono piękną aktorkę i obraz miłości zniszczonej
przez obowiązek, mimo, że z konieczności krótki wydał mi się przekonujący.
Ogólnie mówiąc Guth zaprezentował nam spektakl na tyle zwarty i logiczny na ile
się przy kiepskim libretcie dało a przy okazji całkiem przyjemny w oglądaniu.
Strona muzyczna przedstawienia spoczęła w rękach Robina Ticciati , który
dyrygował renomowanym zespołem Orchestra of the Age of Enlighment bez
fajerwerków, ale porządnie, uważnie wspierając swoich śpiewaków. Wśród nich zaś
nastąpiły niespodziewane roszady, kiedy okazało się, że Steve Davislim za nic
nie może dogadać się Clausem Guthem. Zastąpił go Richard Croft, któremu ta
sztuka się udała, podobnie jak kreacja
wokalna. Pewnie to po części wynik bogatego doświadczenia Crofta, który
stworzył Tytusa może nie ekscytującego, ale sympatycznego, co w przypadku tej
postaci niełatwe. Ponadto reżyser kazał mu wyśpiewywać kaskady koloratur
machając przy tym płonącą kartką papieru.
Zarówno jego palce tenora jak ozdobniki nie ucierpiały. Wynikiem
kolejnej zmiany obsadowej była prawdziwa sensacja wieczoru. Kate Lindsey
spodziewa się dziecka, a Sesto w zaawansowanej ciąży to raczej kiepski pomysł,
chociaż głosowo mezzosopranistka pewnie
by podołała. W związku z tym do tej
ważnej partii awansowała Anna Stéphany, mająca początkowo śpiewać
Annia . Okazała się rewelacyjna pod każdym względem – wizerunkowym, aktorskim i
przede wszystkim wokalnym. To piękny, świetlisty głos, wspaniałe wyczucie
mozartowskiego stylu i do kompletu pełna kompetencja wyrazowa. Przyznam, że
stykałam się z nazwiskiem tej śpiewaczki wielokrotnie w recenzjach, ale po raz
pierwszy miałam okazję ją podziwiać. I nie mogę wyjść ze zdumienia, że ta już
40-letnia (chociaż tego po niej nie widać) artystka tak długo musiała czekać na
uznanie – jej debiut w ROH odbył się w minionym właśnie sezonie! Mam nadzieję,
że po tym sukcesie jej kariera rozwinie się szybko, bo ona na nią zasługuje. Z
pozostałej czwórki wykonawców kłopot miałam
tylko z Vitelią w interpretacji Alice Coote. Niegdyś była ona znakomita
w rolach spodenkowych, czas jednak pędzi nieubłaganie i jak pokazał jej
niedawny Idamante w Met śpiewaczka nie
bardzo się już do nich nadaje. Przestawienie się na inny repertuar wydaje się w
tej sytuacji krokiem rozsądnym. Kłopot w tym, że straszliwie niewygodnie
napisana Vitelia to nie jest teren Coote. Mezzosopranistka popisywała się dołem
skali (piersiowy rejestr nadal na miejscu), ale w górze skali brzmiała ostro i
piskliwie, a partia w górne dźwięki obfituje. Coote nie stworzyła też
wiarygodnej postaci kobiety, której ambicja zastępuje wszelkie inne uczucia,
ale która może być dla płci przeciwnej
prawdziwym magnesem. Michèle Losier była wzruszającym Anniem, Joélle Harvey
uroczą Servilią a Clive Bailey kompetentnym Publiem.
Oglądałam ten spektakl z przyjemnością,
zachwyciłam się Anną Stéphany i doskonała marka festiwalu w Glundebourne tylko
mi się potwierdziła . Może kiedyś tam dotrę … Na razie jednak stwierdziłam z
niejakim zdziwieniem, że ”La Clemenza di Tito”
znalazła się również w programie festiwalu salzburskiego. O tym
następnym razem, z małą przerwą na tamtejszą „Aidę”.
poniedziałek, 7 sierpnia 2017
Aleksandrze Kurzak na urodziny
Aleksandra Kurzak
obchodzi dziś okrągłe urodziny. Czego należałoby jej życzyć – wie tylko ona
sama i jej najbliżsi. Człowiek z zewnątrz na wrażenie, iż nasza wokalna duma
narodowa ma wszystko, ze szczególnym uwzględnieniem udanego życia rodzinnego i
zawodowego. Miniony sezon musiał być dla niej szczególny, bo wiązał się z
debiutami w wielu nowych rolach. Ostatnim, chyba najpiękniejszym była jej
przepięknie zaśpiewana i
zagrana Liu na deskach ROH. Oby wszystkie nadchodzące lata przyniosły Pani Aleksandrze wszelkie możliwe satysfakcje – profesjonalne i osobiste!
zagrana Liu na deskach ROH. Oby wszystkie nadchodzące lata przyniosły Pani Aleksandrze wszelkie możliwe satysfakcje – profesjonalne i osobiste!
czwartek, 3 sierpnia 2017
Król wysokiego C - Javier Camarena w Teatro Colon
W czym tkwi urok
wysokiego C, dlaczego górne dźwięki osiągane przez tenorów wywołują tak wielki
aplauz publiczności? Przyznaję – nie bardzo wiem, a nie rozumiem wcale. W moich
uszach brzmią one zazwyczaj bardzo sztucznie a na dodatek świdrująco. Czasami
wydaje się, że słyszymy dwa zupełnie odrębne głosy tego samego artysty. W baroku,
kiedy opera była często głównie polem dla popisów wokalnych taka konkurencja
stanowiła pewnie jedyny mierzalny element występu, ale dziś? A jednak na
widowniach całego świata rozpętuje się nieopisany tumult, kiedy śpiewak w miarę
swobodnie wykona na przykład to C na koniec stretty z „Trubadura”, wykończy nim
„Nessun dorma”, nie mówiąc już o zaprezentowaniu tego dźwięku ośmiokrotnie w
„Córce pułku”. Na szczęście ciągle można zrobić karierę w tenorowym fachu nawet
wtedy, kiedy górne C nie jest najmocniejszą stroną, czego koronnym przykładem
Placido Domingo. Tym niemniej całkiem niedawno Jonas Kaufmann był szczegółowo
odpytywany na okoliczność nieobecności C
w swoim debiucie w partii Manrica (i to pomimo faktu, że Verdi wcale go nie
napisał!). Mając do najwyższych nut stosunek mocno ambiwalentny myślałam, że
żaden współczesny śpiewak mnie z tej strony nie zaskoczy ani nie zadziwi, ale
cóż – myliłam się. Autorem zaskoczenia okazał się Javier Camarena, którego
recital w argentyńskim Teatro Colon obejrzałam niedawno. Zdarzenie miało miejsce kilka dni temu, 27
lipca i zdaje się stanowiło lokalny debiut meksykańskiego tenora. Oczywiście
nie było ono moim pierwszym zetknięciem z jego sztuką wokalną, bo jest on już
prawdziwą gwiazdą, należy nawet do bardzo ekskluzywnego „klubu” tych, co
bisowali w spektaklu Met już więcej niż raz. O szczególnych zdolnościach
Camareny pisałam na tym blogu przy okazji madryckiej „Córki pułku”, ale wszak
co innego przedstawienie, a co innego koncert, na którym (w wypadku tak ułożonego programu) trzeba ten
popis powtarzać wielokrotnie. Nie wiem, czy barwę głosu tenora można uznać za
piękną, rzecz zależy od gustu – w każdym razie jest to instrument jasny,
młodzieńczo brzmiący ale jednocześnie metaliczny. Być może w tym tkwi
przyczyna, że kiedy Javier Camarena wykonuje wysokie C odbieram dźwięk jako
całkowicie naturalny – po prostu przedłużenie linii wokalnej, nie zaś popis. Oczywiście
artysta musi mieć po temu jakieś wrodzone predyspozycje, poparte
umiejętnościami wysokiej klasy. Najbardziej zadziwiające wydaje się jednak iż
te seryjnie produkowane górne C brzmią tak, jakby nie kosztowały Camareny
żadnego dodatkowego wysiłku i co równie zdumiewające tak też wyglądają – nie
zmienia się specjalnie mimika, nie ma wspinania się na palce ani wyraźnego
napięcia mięśni twarzy. Budzi to u mnie nieustający podziw i przeświadczenie,
że kto jak to, ale ten człowiek właściwie wybrał fach – do niego się urodził. Świadczy
o tym także jego zachowanie na estradzie – bardzo lubię, kiedy wokalista tak
jak Camarena reaguje na muzykę całym ciałem i to nie tylko wtedy, kiedy sam
śpiewa. Potwierdzenie można znaleźć w zapisie omawianego koncertu (jest na
Tubie) i zafundować sobie przy okazji sporą frajdę. Program ułożono tak, by szczególną ową
właściwość wyeksponować, mieliśmy więc Donizettiego i nieśmiertelne „Ah! Mes
amis ..”, dramatyczną arię „Tombe degli avi miei " oraz cavatinę
Ernesta. Był Rossini i „Si, ritrovarla... " z „Kopciuszka”, był Gounod z „Romea
i Julii”. Wielbiciele coraz
popularniejszych „Poławiaczy pereł” mogą odetchnąć spokojnie, jako, że
mordercza aria „Je crois entendre..” nie
sprawiła Camarenie najmniejszego problemu – naczelny współczesny Nadir Matthew
Polenzani będzie więc miał więcej niż wartościową alternatywę. Na koniec
koncertu artysta zaprezentował nie bardzo lubianą przez śpiewaków arię Alfreda
z „Traviaty” w wersji z cabalettą. I warto przypomnieć sobie jak się z tą
ostatnią czasem męczą inni tenorzy, choćby Piotr Beczała żeby docenić, jak
triumfalnie może ona wypaść. A na finał finałów – oczywiście „La donna e
mobile”.
P.S. Niegdyś tytułem króla Wysokiego C honorowano Luciano Pavarottiego. Po długim okresie bezkrólewia mamy następcę. Spójrzcie na zdjęcie na górze - nie brak Wam sporej białej chustki w ręce artysty?
Subskrybuj:
Posty (Atom)