piątek, 18 sierpnia 2017

"Aida" z Salzburga



”Aidę”  oglądam rzadko, na żywo nie widziałam jej od niepamiętnych czasów. Ostatni był chyba spektakl w warszawskim Teatrze Wielkim, z którego wspominam  żwawo płynący prawdziwy strumyczek i finał z zamykającym się olbrzymim posągiem więżącym w swoim wnętrzu parę amantów. Kiedy to się zdarzyło nie pamiętam zupełnie, kto wówczas śpiewał tym bardziej, wiem tylko tyle, że musiała to być poprzedniczka pozostającej jeszcze w repertuarze Opery Narodowej produkcji, a ta miała premierę w 2005. Z tego wniosek, że „Aida” nie jest mi potrzebna – chociaż to Verdi. Czasem moją uwagę ściągają na to dzieło nazwiska śpiewaków, jak to się stało ostatnio dwa razy, kiedy zdecydowałam się zafundować sobie płytę z Anją Harteros i Jonasem Kaufmannem oraz  obejrzeć transmisję z Anitą Rachvelishvili.  Przedstawienie salzburskie, bo o nim dziś piszę to też taki przypadek i jak to bywa – do trzech razy sztuka, na jakiś czas wystarczy. Nie potrafię ściśle określić, co mnie od „Aidy” tak odpycha, bo przecież nie muzyka. Libretto zawiniło na pewno – cały ten monumentalizm i świat zaludniany przez postaci, z których jako tako ludzką wydaje się Amneris ani mnie wciąga, ani interesuje. Uprzedzając ewentualne uwagi – nie dezawuuję utworu, opisuję tylko swój szczególny przypadek trudnych z nim relacji. Na salzburską premierę opery nie czekałam w napięciu, ale jako debiut Anny Netrebko w nowej verdiowskiej roli był to spektakl z rodzaju „must see”. Przed transmisją telewizyjną naczytałam się oczywiście recenzji, z których wynikały dwa wnioski – muzycznie OK, produkcja  - wręcz przeciwnie. Usiadłam do oglądania i doznałam uczucia dysonansu poznawczego, bo w moich oczach (o uszach później) to była najlepsza „Aida”, jaką zdarzyło mi się widzieć. Jaką ja czułam głęboką wdzięczność do reżyserki Shirin Neshat za tę stosunkową kameralność tej produkcji, za nieobecność tłumu statystów i nieszczęsnych żywych zwierząt, wreszcie za przycięcie scen baletowych do rozsądnych rozmiarów! Podobała mi się ostentacyjnie skromna scenografia Christiana Schmidta w postaci śnieżnobiałych ruchomych ścian o wyraźnej fakturze składających się na różne miejsca akcji. Podobał mi się Nil płynący sobie i lśniący tajemniczo na jednym z takich murów. Kostiumy Tatiany van Walsum domagają się dłuższego komentarza. Niekoniecznie zachwycił mnie wizerunek kapłanów wyglądających niczym prawosławni duchowni lub też mułłowie z ojczyzny Neshat, Iranu. Rozumiem jednak, że miało to nam unaocznić, że rytuał i jego zewnętrzne przejawy nie mają większego znaczenia, ważna jest opresyjność wszelkiej religii. Taka dziś moda, co mnie trochę nudzi, bo powtarza się właściwie w każdej współczesnej realizacji operowej, co trzeba uznać za signum temporis. W tym konkretnym przypadku i tak pokazano to w sposób w miarę delikatny. Idąc dalej tropem kostiumów poczułam się mocno rozbawiona odmiennym odbiorem wyglądu Radamesa: komuś skojarzył się z „Gwiezdnymi wojnami”, a koledze po klawiaturze – Zgrzebnemu (http://zgrzebny.blogspot.com/2017/08/koszmar-nocy-letniej.html  ) z „Borysem Godunowem”. Moim zdaniem wyglądał w miarę neutralnie a przynajmniej nie został strojem ośmieszony, co się w tej roli zdarza nagminnie. Amneris  nosiła aż 5 (lub nawet 6) sukien o podobnym kroju, za to w różnych, nasyconych barwach i zdobionych na bogato, jak się księżniczce i następczyni tronu należy. Najciekawszy image zafundowano bohaterce tytułowej i myślę, że peruka w kształcie uplecionej z włosów korony oraz makijaż przecinający uczernioną twarz jasną smugą zostanie zapamiętany na długo. Zarówno on, jak powłóczyste szaty dobrze służyły urodzie protagonistki i wiązały ją z jej ludem, jako, że wszyscy Etiopczycy pomalowani byli podobnie. Tyle o kwestiach wizerunkowych a gwoli uczciwości muszę stwierdzić, że relacje między bohaterami zostały zarysowane szkicowo i reżyserka nie wsparła swoich śpiewaków jak należy. Najbardziej straciła na tym Amneris, bo Ekaterina Semenchuk zaprezentowała postać konwencjonalną i ogólnikową. Zdumiewająco dobrze zaprezentował się natomiast Francesco Meli, który zazwyczaj pod względem aktorskim nie bryluje, mówiąc delikatnie. Tym razem pokazał się jako bodajże najsympatyczniejszy Radames jakiego zdarzyło mi się oglądać, w czym pomogły mu wielkie, „wilgotne” oczy. Poza tym to był Radames uroczo kruchy pomiędzy dwiema bardziej monumentalnymi koleżankami. A muzycznie? I tu mam pewien kłopot, bo o ile do postaciom  drugo i trzecioplanowym należą się same komplementy (Roberto Tagliavini – Król, Dmitry Belosselskiy – Ramfis, Luca Salsi – Amonasro, Benedetta Torre – Kapłanka) do każdego z protagonistów można mieć zastrzeżenia. Wracając jednak do epizodów szczególną moją uwagę zwrócił Bror Magnus Tødenes jako Posłaniec śpiewający z takim zaangażowaniem, jakby wykonywał najważniejszą rolę życia (wzruszające) a przy okazji zaprezentował naprawdę ładny głos. Pogrzebałam trochę i okazało się, iż 24-letni norweski tenor występował już w Polsce (w Poznaniu) i po krótkim terminowaniu w partiach małych zaczyna pierwszoplanową karierę Nemorinem. Warto go uważnie obserwować. Główni bohaterowie wieczoru dali nam dobry przykład tego, co się dzieje, gdy wszystko właściwie jest na miejscu, ale ducha w tym brak. Dotyczy to przede wszystkim Riccardo Mutiego, który jak zazwyczaj dyryguje dobrze, porządnie, ale nieco nudno. Oczywiście ta metoda, stosowana przez niego od początku kariery zapewnia nam fachowe odczytanie partytury, ale nic więcej. Dokładnie tak śpiewała Ekaterina Semenchuk. Jej mezzosopran nie ma w dodatku charakterystycznego zabarwienia i choć wszystkie nuty były na miejscu  to Amneris do natychmiastowego zapomnienia. Francesco Meli miał kłopoty z karkołomną końcówką „Celeste Aida”, ale poza tym śpiewał dobrze, tenorem o średnim wolumenie, ale ładnej, miodowo-metalicznej barwie. Doskonała technika pozwala mu na wykonywanie z sukcesem partii przeznaczonych, wydawałoby się na głos o większym rozmiarze niż jego. Nie odbieram jego interpretacji jako zawodzącej czy płaczliwej, jak Zgrzebny, ale być może nie jestem obiektywna. Meli od ładnych paru lat należy do moich ulubionych śpiewaków. I tak dotarłam do Anny Netrebko, dla której, mam wrażenie Aida nie będzie należała do koronnych jej ról verdiowskich. Nawet nie dlatego, że góry były wymęczone i na granicy właściwej intonacji (ale ciągle po odpowiedniej jej stronie), ale czegoś tu brakowało, słuchałam jej obojętnie jak nigdy. Pewnie to kwestia osobistego odbioru, bo nadal przecież doceniam niezwykłą urodę średnicy jej głosu, jak również przepastne piersiowe doły, ładne piana i legato. Nie ma wśród współczesnych sopranistek „mojej” Aidy (skoro nawet Anja Harteros nią nie jest…), jeśli raz na bardzo długi czas zechcę do niej wrócić, muszę wyciągnąć płytę Leontyny Price.
P.S. Nie będę jednak recenzować „Łaskawości Tytusa” z Salzburga, bo był to taki horror inscenizacyjny, którego nie wynagrodziła mi nawet wspaniała Marianne Crebassa w partii Sesta. Żałuję niezmiernie, że zamiast tego nie transmitowano „Lady Makbet mceńskiego powiatu”, która podobno bardzo się udała.










11 komentarzy:

  1. Inscenizacja typu "wchodzimy, idziemy po scenie, stajemy, odśpiewujemy swoje, schodzimy". Po co więc ta uproszczona, moim zdaniem mało atrakcyjna scenografia,może lepsze byłoby wykonanie koncertowe? Partia Aidy jest ekstremalnie trudna, kilka dobrych śpiewaczek zniszczyło sobie na niej głos, postawmy więc jednak Ani Nietriebko plusa, podobnie p. Siemeńczuk. Miła barwa głosu to jednak trochę za mało do partii Radamesa, mam nadzieję że sympatyczny i bardzo dobry włoski tenor liryczny zakończy swą przygodę z "Aidą" na tej produkcji-podobnie jak kiedyś Carreras w tym samym teatrze. Amonasro-duży głos barytonowy, ale mało barwny i nasycony, Faraon-dobry śpiewak i fatalny aktor. Biełosielski-no właśnie! Sięgnijmy po studyjne nagranie Karajana z obsadą z Salzburga z 1979r. i posłuchajmy frazy "Ascolta o Re..." z finału 2 aktu w wykonaniu Ruggero Raimondiego.I wszystko staje się jasne.Podobnie Karajan,ileż on mógł wyciągnąć z tej samej orkiestry w porównaniu do dziwnie sennego tym razem Mutiego. Fajnie jest więc, pooglądać można było, tylko wlaściwie po co? A "Aidy" też kiedyś nie lubiłem, ale się przekonałem jakiś czas temu.A swoją drogą, czy młodsze pokolenia będą wiedzieć,że kiedyś istniało coś takiego jak Starożytny Egipt,skoro te słonie i balety nie są dziś trendy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

      Usuń
    2. Poruszył Pan kilka kwestii, więc po kolei. Tak, ja wiem, że jestem wśród może 1 % widzów, którym się ta inscenizacja podobała, ale tak było. Annie Netrebko plusa postawiłam, nawet dużego, ale się nie zachwyciłam - też trudno. Faraon i Ramfis aktorami być nie muszą, to nie są role, w których można się inscenizacyjnie wyżyć. A z tym, że ktoś był od kogoś lepszy - też niestety wciąż porównuję z przeszłością, chociaż staram się tego nie robić,Natomiast stanowczo wolałabym, żeby o starożytnym Egipcie młodzież nie dowiadywała się z "Aidy". Jeśli już, to można polecić książkę - "Starożytne wieczory" Normana Mailera. Aha, i nie bardzo mnie zajmuje, czy coś jest trendy czy nie, ważne czy mi się podoba. Co do za mocnych ról Melego po części się zgadzam, chociaż jeśli Gregory Kunde może być świetnym Otellem ..

      Usuń
  2. Mnie się to "zawodzenie" Meliego podoba. A teraz wygrzebałem nie tak dawną Aidę z La Monnaie. Czegoś tak dziwnego dawno nie widziałem. Ale wciągnęło mnie. Będzie recenzja.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wobec tego czekam z ciekawością.

    OdpowiedzUsuń
  4. A mnie się też ta inscenizacja "Aidy" podobała (choć zrobiłabym kilka roszad obsadowych np. w rolach Radamesa i Amneris).


    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co za ulga, nie jestem sama. Ja bym Radamesa nie ruszała, za to Amneris chętnie zamieniła na Anitę Rachvelishvili.

      Usuń
  5. Nie chciałem się rozpisywać, aby nie zanudzać. Mnie też nie rusza "egipskość" czy "słoniowatość" "Aidy", do muzyki się przekonałem i wolę dlatego z płyty. W przypadku Raimondiego miałem na myśli nadzwyczajną parola scenica, co czyni inscenizację zbędnym dodatkiem. Istnieje także zapis "żywy" tego przedstawienia Karajana, więc nie trzeba porównywać ze studiem. O starożytnym Egipcie ja również wolę sobie poczytać. Obawiam się jednak,że jednolicie spopielaciałe "arcydzieła" tzw.regietheater odbierają obecnym i przyszłym pokoleniom jedną z ostatnich możliwości obcowania z różnorodnością historyczną i kulturową europejskiej cywilizacji. Jak to powiedział kiedyś odnośnie "Toski" pewien znany reżyser: "kogo dziś obchodzi bitwa pod Marengo". Kunde jest jednak troszkę starszy niż Meli i nie pretenduje już do młodzieńczej barwy,imponuje umiejętnościami i kulturą wokalną.

    OdpowiedzUsuń
  6. Ależ ja nie jestem zwolenniczką regietheatru, czemu dawałam wyraz wiele razy. Podobała mi się ta konkretna produkcja. A z "Aidą" jako taką moje stosunki chyba już pozostaną nienajlepsze. Raimondi jest fenomenalnym aktorem, tu zgoda pełna.

    OdpowiedzUsuń
  7. Cóż, spektakl nie był jakiś szalenie zły, ale nie było w nim nic kompletnie wartego zapamiętania. Ot, obejrzeć i zapomnieć. Jak na super widowisko festiwalu w Salzburgu to trochę mało...

    Sam za "Aidą" jakoś szaleńczo nie przepadam, choć monumentalizm (muzyczny, nie scenograficzny) sceny z posłańcem i sceny w świątyni zawsze do mnie trafiał. Ale faktycznie, do faworytów w repertuarze Verdiego to jeszcze daleko.

    Serdecznie pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  8. Oto temat - ulubione opery Verdiego. Co też, poza "oczywistymi oczywistościami" jak "Traviata" by się wśród nich znalazło? A co, mimo, że powszechnie uważane za arcydzieło nie? A z tego wynika temat następny: dlaczego czasem "rzucają nam się na uszy" kompozytorzy pomniejsi czy też powszechnie za takich uważani.Jako długoletnia i wytrwała wielbicielka Mercadantego coś o tym wiem.

    OdpowiedzUsuń