poniedziałek, 2 października 2017

Carmen nieistniejąca w Aix-en-Provence



Dmitri Tcherniakov jest żywą egzemplifikacją wszystkiego, co w regieoper najgorsze i najlepsze, przy tym owe „naj” rzadko występują u niego w jednym spektaklu – zazwyczaj jest tak albo tak. Jakiś czas temu zorientowałam się, że wyobraźnię i wrażliwość uruchomiają w Tcherniakovie wyłącznie dzieła rodzime,  klasyka światowa bywa dla niego tylko polem dla ryzykanckich manewrów co niemal zawsze owocuje klęską. O ile przy utworach rosyjskich reżyser ten rzeczywiście próbuje, czasem z fenomenalnym skutkiem odczytać tekst na nowo i zinterpretować go,  w wypadku repertuaru powszechnego do zastanej muzyki pisze własne historie. Ofiarę tego typu działań padł i już np. „Trubadur”  a nawet, co bolesne szczególne „Don Giovanni”. Tym razem Tcherniakov wziął na warsztat „Carmen” i rezultat okazał się katastrofalny. Co dostaliśmy? Ano, banalną historyjkę psychoanalityczną, jakiej powstydziłby się student szkoły filmowej. Jose przybywa w niej do kliniki psychiatrycznej aby poddać się eksperymentalnej terapii, która ma go wyrwać z syndromu wypalenia i przestawić na nowe tory jego wypłowiałe życie małżeńskie z Micaelą. Wszyscy uczestnicy akcji poza tą dwójką są więc tylko wynajęci do swych ról, z czego prosty wniosek – Carmen na scenie po prostu nie ma, obserwujemy tylko wcielającą się z w nią i prezentującą spory dystans do swej postaci aktorkę. Nieszczęsny bohater, początkowo znudzony, później rozbawiony gdzieś w połowie drugiego aktu zaczyna reagować na zaaplikowaną mu kurację, tyle, że nie tak, jak powinien. Chyba, że całkowita dezintegracja osobowości  Josego jest zdaniem jego terapeuty odpowiednią ceną za emocje, które wreszcie zaczyna odczuwać. W finale protagonista jest zdruzgotany i szczerze wierzy, iż naprawdę zabił Carmen. I jak Wam się to podoba? Są tacy, którzy się tym zachwycają, ale o tym na końcu posta. Tym co spowodowało, że dotrwałam do ostatnich dźwięków przedstawienia, chociaż męczyłam się strasznie  była jego wysoka jakość muzyczna. Pablo Heras-Casado poprowadził Orchestre de Paris wspaniale – słyszałam doskonale każdy instrument osobno, a jednak wszystkie stanowiły perfekcyjnie złożoną całość. Tempa były dla mnie idealne, dynamiczne ale nie zagonione, całość pulsowała życiem i temperamentem nieobecnym na scenie. Stéphanie d'Oustrac nie mogąc Carmen zagrać (a raczej grając coś w rodzaju parodii tej archetypicznej bohaterki) przynajmniej ją zaśpiewała, i zrobiła to dobrze. Może troszeczkę zabrakło przy arii z kartami, gdzie potrzeba głosu bardziej dramatycznego, ale poza tym błyszczący, zmysłowy mezzosopran d'Oustrac radził sobie znakomicie. Michaela Fabiano Don Jose nieco przerósł wokalnie i miałam wrażenie, iż brzmiał momentami cokolwiek jękliwie, ale był akceptowalny. Aktorsko Fabiano pokazał się od najlepszej strony. Elsa Dreising bardzo ładnie zaśpiewała partię Micaeli – jej kryształowo czysty sopran brzmiał pięknie we wszystkich rejestrach ujawniając także nieoczekiwane zapasy mocy. Michael Todd Simpson był dobrym Escamillem, chociaż jego postać w takim ujęciu zostało mocno zmarginalizowana.
Na koniec chcę poruszyć kwestię bardzo, moim zdaniem palącą i bolesną. Ruch Muzyczny opublikował recenzję tego spektaklu  autorstwa p. Roberta Piaskowskiego, zawierającą mnóstwo zdań tyleż absurdalnych, co charakterystycznych dla bieżącego poziomu tego, niegdyś profesjonalnego pisma. Np. „nie przyszedłem na „Carmen”, ale na „Carmen” Czerniakowa”, „ma odwagę odrzucić zgorzel tradycji” i wreszcie mój ulubiony komentarz, będący ostateczną pochwałą spektaklu  „wystawiona w Aix „Carmen” nie jest już dłużej „Carmen” Bizeta”. Płakać się chce. I rzecz nie w tym, że recenzentowi to się podobało, a mnie nie, bo każde z nas ma prawo do własnej opinii. Nie chodzi nawet o pogardliwe zdanka dotyczące „kastanietów i falbaniastych sukien”, bo p. Piaskowski pewnie kiedyś się zorientuje, że stał się piewcą innej, ale tak samo konwencjonalnej rzeczywistości scenicznej. W tym wypadku trudno  nie powołać się na Piotra Kamińskiego i jego stały i nigdy nie realizowany postulat , aby wreszcie zacząć publiczność uczciwie informować na co kupuje bilety. Idziemy na „Carmen” Bizeta czy Tcherniakova?




5 komentarzy:

  1. „wystawiona w Aix „Carmen” nie jest już dłużej „Carmen” Bizeta”
    To zdanie wygląda na żywcem skopiowane z jakiegoś angielskiego tekstu za pośrednictwem google translatora ;)
    Drusilla

    OdpowiedzUsuń
  2. to prawda, ale nawet nie forma tego koślawego zdanka wydała mi się najbardziej przerażająca. ale jego treść.

    OdpowiedzUsuń
  3. A co do Czerniakowa – widziałam na żywo dwa reżyserowane przez niego spektakle (oba w berlińskiej Staatsoper) - to co prawda niewielka próbka, ale mogę potwierdzić Twoje obserwacje nt. dzieł obcych i rodzimych. Podobała mi się (choć nie bez zastrzeżeń) „Carska narzeczona”, natomiast „Parsifal” to jakieś kompletne nieporozumienie. Niedługo w Berlinie pojawi się nowy „Tristan” w jego reżyserii, więc są powody do obaw.
    Przy okazji mała ciekawostka reżyserska: w tym sezonie w DOB „Zemstę nietoperza” przeniesie na scenę Rolando Villazon :)
    Drusilla

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  5. Dla mnie największym wstrząsem była „Legenda o niewidzialnym grodzie Kiteżu i dziewicy Fiewronii” z Nederlandse Opera, ale lubię też tę "Carską narzeczoną", i ostatnią "Śnieżynkę","Rusłana i Ludmiłę" a wreszcie "Eugeniusza Oniegina". Też mam do niektórych elementów zastrzeżenia, ale wszystkie te spektakle coś we mnie poruszyły. W przeciwieństwie do "Carmen". Podobno Met planuje "Kiteż" w reżyserii Tcherniakova na co się cieszę.

    OdpowiedzUsuń