Stało
się. Nie ma już z nami Dimy Hvorostovskiego. Walczył dzielnie, z tą samą
brawurą, którą prezentował na scenie, ale przegrał. Przegraliśmy też my, jego
słuchacze i wielbiciele. Przyznaję, że dawno żadne odejście artysty operowego
nie dotknęło mnie tak bardzo i tak osobiście. Dmitri Hvorostovski przez tyle
lat zachwycał mnie i irytował jednocześnie, ale radości z jego słuchania miałam
znacznie więcej. Nie czas dziś na przypominanie jego wspaniałej kariery – można
ją sobie prześledzić w sieci. Należy przypomnieć, że Dima osierocił czworo
dzieci, żonę i rodziców. Wśród płyt do
przesłuchania leży na moim stoliku ostatnie jego nagranie – „Rigoletto”. Nie
wiem, kiedy się zbiorę, żeby pożegnać ten jeden z najpiękniejszych głosów na
świecie … Żegnaj Dima, szczęśliwej drogi do nieba!
czwartek, 23 listopada 2017
środa, 22 listopada 2017
"Poławiacze pereł" w Chicago czyli 80% Kwietnia
To
powinny być dni kolejnego triumfu „Króla Rogera”, tym razem na jednej z
najważniejszych amerykańskich scen, Chicago Lyric Opera. Miało być pięknie, bo
do ról Rogera i Pasterza zaangażowano Mariusza Kwietnia i Piotra Beczałę,
wydarzenie zapowiadało się więc znakomicie. Niestety jakiś rok temu dyrekcja
teatru przestraszyła się najlepszej naszej opery i zrezygnowała z jej
wystawienia. Podobno zrobiono research i
stwierdzono, że „się nie sprzeda”. Brzmi to nieco podejrzanie, bo chodzi o
miasto z największą ilością mieszkańców polskiego pochodzenia na całym
kontynencie, ale może rzeczywiście nie są to osoby szczególnie skłonne do
odwiedzania tego akurat przybytku kultury. Szukając dzieła o większych walorach
komercyjnych chciano znaleźć coś, w czym mogliby wystąpić obaj zakontraktowani
gwiazdorzy. W końcu zdecydowano się na „Poławiaczy pereł” z efektowną rolą dla
Kwietnia, bo mający kłopoty z górą skali Beczała nie mógłby satysfakcjonująco
wykonać niemiłosiernie wysoko napisanej partii Nadira (nie ma jej zresztą w
swym repertuarze). Nasz eksportowy tenor da w zamian recital wokalny na deskach
Lyric, więc panowie będą mieli okazję się spotkać gdzieś w kulisach. Jak się
Państwo pewnie domyślają nie miałam szansy polecieć do Chicago, ale w
niedzielny wieczór zasiadłam przy radiu aby posłuchać transmisji z premierowego
spektaklu „Poławiaczy pereł” (zwłaszcza, że dawano popołudniówkę i nie musiałam
zarywać nocy). Przygotowałam się do słuchania oglądając liczne zdjęcia,
dostępne, bo produkcja przewędrowała już USA i Kanadę goszcząc z powodzeniem w
licznych miastach. Debiutowała 13 lat temu w San Diego. Sądząc po
fotograficznych świadectwach musi to być rzecz nie tylko nieukrywająca
„egzotycznego” charakteru dzieła ale go podkreślająca i radośnie nurkująca w odmętach
kolorowego do bólu oczu kiczu. Także teatralność została uwypuklona do granic
możliwości. Czy to jest dobra metoda na „Poławiaczy pereł” nie mam pojęcia,
jako, że przedstawienia nie widziałam, ale uśmiechałam się szeroko na widok ostentacyjnie
kartonowych palm i malowanych płomieni. Autorką tego barwnego środowiska jest
projektantka mody Zandra Rhodes, znana tyleż ze swych ciuchów co wściekle
różowych włosów. Jej kostiumy trzymają się charakteru regionalnego, ale są
także utrzymane w neonowych odcieniach – mamy róż, pomarańcz, fiolet, szafir,
czerwień, szmaragd i mnóstwo innych. Jestem ciekawa jak w tym odnalazł się
reżyser Andrew Sinclair i jak pokazał relacje między bohaterami, ale tego się
raczej nie dowiem. Tak więc pozostaje mi skupić się na tym, co najważniejsze
czyli muzycznej warstwie spektaklu. A ta mogła się podobać, jako, że prawie
wszyscy artyści spisali się co najmniej dobrze (z jedynym, ale niebolesnym
wyjątkiem).Sir Andrew Davis, muzyczny szef Chicago Lyric Opera poprowadził
tamtejszą orkiestrę nie gubiąc zwiewnej, francuskiej urody partytury a w
momentach dramatycznych pokreślił ich
charakter. Chór brzmiał wspaniale, a ma w tej operze swoje chwile chwały.
Andrea Silvestrelli był tym nieszczęsnym
wyjątkiem , ale na szczęście Nourabad nie ma szczególnie dużo do śpiewania.
Matthew Polenzani jak na mój gust troszkę za bardzo zawodził, co dało efekt jękliwości, ale jak zazwyczaj u niego można
było podziwiać bezbłędne frazowanie, elegancję i stylowość rzadko spotykaną na
współczesnych scenach. Marina Rebeka ma głos idealny do partii Leili – pięknie dźwięczny,
srebrzysty, w zasadzie delikatny, ale jak się okazało w trzecim akcie nie
musiała werystycznie cisnąc jak Diana Damrau w duecie z Zurgą. Mariusz Kwiecień
był tego dnia przeziębiony, co ujawniło się tylko w mniej ważnych fragmentach
aktu pierwszego. Poza tym śpiewał fantastycznie, w właściwą sobie dramatyczną
intensywnością ale też liryczną czułością w odpowiednich momentach. Publiczność
urządziła mu taką owację, że przez chwilę radiowy komentator był przekonany, iż
to kłania się tenor – wszak tylko im należą się wybuchy entuzjazmu… Po
okrzykach entuzjastów dziennikarz musiał skorygować błędne mniemanie. Zaś recenzent
Chicago Classic Review napisał odnosząc się do chorobowych ograniczeń naszego
barytona „80% of Kwiecień is better than 100%
of most other singers.” Większość śpiewaków nie doczeka się takiego komplementu
przez całe życie. Zauważył to nawet
polski konsulat w Chicago umieszczając na swej stronie link do tej właśnie
recenzji. Zdziwieni? Ja ani trochę.
niedziela, 12 listopada 2017
Najlepsza opera wszechczasów numer 2 (?) -"Cyganeria" w ROH
Tak
się złożyło, że kolejny post poświęcam operze, która uplasowała się bardzo
wysoko w plebiscycie BBC Music Magazine (więcej na ten temat w poprzednim
wpisie), konkretnie była tam numerem 2. I tym razem jestem w zupełnie innej
sytuacji niż poprzednio bo ”Cyganeria” kompletnie na mnie nie działa. Doceniam
i zauważam jej zalety – melodyjność, charakterystyczną dla Pucciniego
orkiestrację a wreszcie obiektywnie rzecz biorąc doskonałe libretto.
Niezmiernie rzadko zdarza się, żeby fabuła była tak prosta i efektywna
jednocześnie. Nie zawiera elementów typowych dla gatunku: nikt tu przeciw
nikomu nie knuje, nie ma zawiłych perypetii i nieprawdopodobnych zwrotów akcji,
wszystko co się bohaterom zdarza mogłoby mieć miejsce nawet dzisiaj (z drobną
korektą realiów). To są ewidentne pozytywy, ale co z tego – w moim wypadku
niewiele dają, bo się na „Cyganerii” zwyczajnie tak nudzę, jak moja koleżanka
na „Weselu Figara” (tyle, że mam nieco łatwiej, bo krócej). A przecież jest w
niej jakiś specjalny magnetyzm, skoro już w momencie swych narodzin okazała się
jedną z najpopularniejszych oper świata i ten stan rzeczy niezmiennie trwa aż
do dziś (na premierze zdania o niej były podzielone, ale to się zmieniło
błyskawicznie, w ciągu kilku miesięcy). Ma „Cyganeria” jeszcze tę szczególną
cechę, że współczesny widz czuje się akurat przy jej okazji w miarę bezpieczny,
bo jakoś w tym wypadku „nowoczesne” inscenizacje zdarzają się nieczęsto,
chociaż oczywiście bywają (jak na przykład całkiem udany spektakl Damiano
Michieletto z Salzburga). Poza tym wykazuje niezwykłe szczęście do produkcji
wyjątkowo długowiecznych – Met pokazuje swoją w reżyserii Franco Zeffirellego
od 36 lat, była wielokrotnie filmowana w różnych obsadach i zapewne jeszcze
trochę pożyje. Podobnie w ROH – spektakl Johna Copleya przetrwał na scenie 41
lat i miał swe finałowe przedstawienia w 2015 roku. Nowy sezon 2017/18 otworzył
londyński teatr „Cyganerią” w reżyserii Richarda Jonesa, który jakiś czas temu
mocno zantagonizował tamtejszą publiczność swoją interpretacją „Ringu”. Tym
razem – zero kontrowersji, ani jednego gwizdnięcia przy ukłonach, jak z pewnym
żalem donoszono w mediach po premierze. „Chcieliście tradycji no to ją macie”
mógłby powiedzieć Jones gdyby znał Gałczyńskiego. Obraz w najdrobniejszych
szczegółach zgadza się z tekstem, mamy adekwatną scenografię i kostiumy (Stewar
Laing). Poddasze paryskiej kamienicy jest całkowicie ogołocone z mebli - co się dało zostało już sprzedane lub
podzieliło los wielkiego dramatu Rodolfa, nawet sztalugi Marcella (Mariusz Kwiecień
„maluje” w powietrzu). W akcie drugim otrzymujemy znajomy widok galerii w
Quartier Latin, w trzecim na pustej scenie widzimy tylko z boku ciasny barak, w
którym mieści się mała knajpka a na wszystko pada śnieg. Ładne to i eleganckie. Mam natomiast pewne
zastrzeżenia do sposobu poprowadzenia wykonawców i zarysowania relacji między
nimi. O ile Mimi wydała mi się być
dokładnie taka, jaka powinna, Rodolfo już niekoniecznie. Sprawiał wrażenie
zainteresowanego bardziej sobą i Marcellem niż nieszczęsną dziewczyną. Musetta
i jej malarz zostali już partyturze określeni tak jasno, że właściwie miejsca
na interpretację jest niedużo, a że oboje śpiewacy aktorsko utalentowani dali
radę bez problemu. Za to Schaunarda i Colline’a mogłoby na scenie wcale nie
być, reżyser jakby o nich zapomniał. Nie byłam też zachwycona operowaniem
tłumem, chaotycznym i niezbornym. Ogólnie, przy tych drobnych problemach
produkcja Richarda Jonesa okazała się dosyć przyjemna, ale czy warto było ponosić
jej koszty zamiast zafundować publiczności kolejną (to byłaby już 26-sta)
odsłonę przedstawienia Copleya? Muzycznie
rzecz się udała, do czego walnie przyczynił się Antonio Pappano – chyba
niewielu operomaniaków ma wątpliwości, że najlepszy specjalista od repertuaru
włoskiego w ogóle, a od Pucciniego w szczególe. Dyrygował „Cyganerią” już
początkach swej kariery, w Oslo i Brukseli, w Londynie poprowadził ją pierwszy
raz w 1990 roku. Nadal się nią nie znudził, poświęca jej całą swą wiedzę,
energię i entuzjazm (wszystko kolosalne) ze wspaniałym rezultatem. Kiedy
Pappano w 2020 roku opuści stanowisko dyrektora artystycznego ROH będę tęsknić
za regularnymi spotkaniami z jego sztuką dyrygencką. Mimi, młoda australijska
sopranistka Nicole Car nie tylko jako postać, ale również wokalnie przypadła mi
gustu – głos w idealnym rozmiarze, doskonała emisja, ciepło konieczne w tej
roli i urok osobisty. Michael Fabiano natomiast tym razem mnie nie zachwycił,
chociaż oczywiście dał bardzo przyzwoity występ. Od Rodolpha oczekiwałabym
więcej subtelności a mniej popisu, tymczasem Fabiano śpiewał głośno lub bardzo
głośno. Jego tenor jest ładny, ale o zabarwieniu metalicznym co lepiej służy
innym partiom, w końcu przymierający głodem poeta to nie walczący Cavaradossi. Najlepiej
wypadł w duecie z Marcellem z czwartego aktu, w którym jego tenor dobrze
współbrzmiał z miękkim, łagodnym barytonem Mariusza Kwietnia. Kwiecień, będący
powodem podstawowym zafundowania sobie przeze mnie seansu „Cyganerii”
zaprezentował się wspaniale – śpiewał elegancko dokładając namiętność i pasję w
czasie kłótni ze swą Musettą. Simona Mihai miała początkowo być Mimi w drugiej
obsadzie, ale gdy zachorowała Nadine
Sierra poproszoną ją również o występ w partii Musetty. Rumuńska sopranistka
wyraziła zgodę, ale skończyło się chorobą i niemożnością wykonania zaplanowanej
Mimi. Jako temperamentna dziewczyna
malarza Mihai była znakomita – soczysty, bogaty w odcienie głos, osobowość
sceniczna – dziewczyna z ikrą. Florian Sempey – Schaunard i Luca
Titttoto – Colline (ładna „La vecchia zimarra”) wokalnie dobrze dopełnili
skład.
Już na
pierwszego grudnia premierę nowej produkcji “Cyganerii” zapowiedziała OnP.
Osada przednia: Sonia Yoncheva, Atalla Ayan (świetny tenor), Artur Ruciński i
Aida Garifullina. Dyryguje Gustavo Duhamel, ale reżyseruje Claus Guth i to
mocno ogranicza moją chęć obejrzenia przedstawienia. Może się jeszcze
przełamię…
piątek, 3 listopada 2017
Najlepsza opera wszechczasów (w Monachium) ?
W swym
październikowym numerze BBC Music Magazine, który specjalizuje w rankingach
zapytał 172 śpiewaków o najlepszą operę w dziejach. Nie wiadomo właściwie dokładnie, kto był indagowany,
ale kilka nazwisk jest znanych: Kiri Te Kanawa, Placido Domingo, Bryn Terfel ,
Felicity Lott i Renee Fleming. Nie rozmawiano z Johnem Daszakiem, który
żartobliwie poskarżył się na to na Twitterze. Wyniki okazały się na tyle nieoczekiwane, że
spowodowały dyskusję na temat co to właściwie znaczy „najlepsza”. W tym
konkretnym przypadku gremium głosujące było specyficzne i można podejrzewać, iż
często wymieniano nie tyle dzieło najwartościowsze, co raczej ulubione przez
śpiewaka, czytaj – takie, w którym jest dla niego dobra rola. Wśród pięciu
najczęściej wymienianych nie było ani jednej opery Verdiego („Otello” znalazł
się na miejscu 9) ani Wagnera („Tristan i Izolda” na 10). Wygrał Mozart, czego
można się było spodziewać, ale akurat nie to, co wydawałoby się najoczywistsze
(„Don Giovanni” – miejsce 8). And the winner is … „Le nozze di Figaro”. Kontrowersyjny wynik? Każdy byłby kontrowersyjny, bo taki
ranking jak one wszystkie po prostu nie ma sensu, chociaż stanowi pewną
ciekawostkę. No i mogło być gorzej, a przecież wszyscy kochamy „Wesele Figara”
… Otóż … nie wszyscy. Mam koleżankę, częstą towarzyszkę mych operowych
peregrynacji co z pewnym zawstydzeniem i zawsze cichutko przyznaje, iż wie, że
to dzieło genialne „i w ogóle”, ale ją okropnie nudzi. Od lat nie ustaje w wysiłkach, by to uczucie
w sobie zwalczyć, solennie ogląda dostępne spektakle i zawsze kończy się
podobnie: znużeniem, znudzeniem a nawet przyśnięciem. Dla mnie do niedawna
niepojęte, a jednak możliwe i wcale nie tak rzadkie jak by można sądzić. Po
ostatnim doświadczeniu z nową, monachijską produkcją zaczęłam zjawisko rozumieć
nieco lepiej. Czekałam na nią ciekawa bardzo, czym też zastąpiono inscenizację
poprzednią, reżyserowaną przez Dietera Dorna, która przetrwała na tamtejszej
scenie prawie 20 lat. Zastanawiałam się, czy jest potrzeba zmiany dla samej
zmiany, skoro trzymała się świetnie i była nie tylko dobra, ale też nowoczesna
w najlepszym znaczeniu tego słowa. Teraz
już wiem – nie należało tego robić, a przynajmniej nie powierzać reżyserii
Christofowi Loy. Nie stworzył on wprawdzie niczego, co prowokowałoby irytację
czy niechęć, ale za to ze sceny wiało nudą. Panu Loy udało się unieszkodliwić
cały komizm tej historii, całą jej słoneczność (mimo wszystko) i uczynić nas
świadkami dosyć ponurego dramatu w stylu Clausa Gutha. Trudno było się
uśmiechnąć nawet przy okazji odzyskiwania przez Figara mamy i taty, a przyznają
Państwo, że to już niebywałe osiągnięcie w dziedzinie upupiania. Największą
krzywdę Loy zrobił Susannie, z której uczynił smętną postać z prowincjonalnej
tragedii. Ta Susanna snuje się po scenie z minką typu „zaraz, co to ja
chciałam…”, przysiadając od czasu do
czasu na jakiś męskich kolanach całkiem nieprzymuszona. Znikła gdzieś dziewczyna fertyczna,
inteligentna i jednocześnie czuła i kochająca, jaką ją uczynili kompozytor i
librecista. Nie do wybaczenia! W warstwie scenograficznej nowa inscenizacja
jest w zasadzie bliźniaczo podobna do wcześniejszej – też mamy białe ściany i
minimum mebli, ale do tego jeszcze element absurdalny w postaci niewymiarowych
drzwi – w pierwszych dwóch aktach za małych, w pozostałych wielkich. Co zapewne
ma jakieś głębokie, metafizyczne znaczenie (jesteśmy, zależnie od sytuacji
karłami lub olbrzymami ?), którego, niestety nie odbieram. Z elementów dodanych
dostaliśmy jeszcze teatrzyk marionetkowy, ani nie przeszkadzający zanadto, ani
nie dodający przedstawieniu nowych sensów. Dla porządku należy dodać, iż
kostiumy Klausa Brunsa , na oko osadzone w czasie pomiędzy dwiema wielkimi,
dwudziestowiecznymi wojnami okazały się
przyjemne dla oka i eleganckie. Dyrygent Constantinos Carydis zastosował znaną
skądinąd metodę temp ekstremalnych – na ogół straszliwie mu się spieszyło, ale
od czasu do czasu zwalniał do szybkości konduktu pogrzebowego. Skutkiem tych
działań szefa orkiestry przepiękna uwertura została kompletnie zagoniona i
pozbawiona oddechu. Teoria, iż Mozarta należy grać dwa razy szybciej niż by to
wynikało ze współczesnego rozumienia oznaczeń w partyturze zawsze była
kontrowersyjna i mam nadzieję, że
Carydis, laureat nagrody Carlosa Kleibera przestanie jej hołdować. Na
razie jednak takim dyrygowaniem wprowadził do „Wesela Figara” wrażenie chaosu a
i nie wszyscy muzycy nadążali, więc wkradły się nieuchronne w takiej sytuacji
nierówności. Nie pomagał też śpiewakom, którzy w większości poradzili sobie
raczej mimo niego niż dzięki niemu. Kreacją najbardziej tradycyjną (w sensie)
pozytywnym popisał się Alex Esposito, Figaro energetyczny, sympatyczny i dobrze
śpiewający. Olga Kulchynska nie mogła stworzyć, z wyżej wymienionych przyczyn równie
udanej roli aktorskiej, ale wokalnie sprawdziła się doskonale. To nie tylko
piękny, srebrzysty sopran ale też doskonałe rozumienie mozartowskiego stylu.
Federica Lombardi jako Hrabina wydała mi się troszkę nadekspresyjna dźwiękowo,
ale utrzymała się w granicach akceptowalności a poza tym, podobnie jak
koleżanka dysponuje ładnym, nieco bardziej mięsistym sopranem. Dużym
rozczarowaniem okazał się Cherubino w wykonaniu Solenn' Lavanant-Linke – nie
dość, że reżyser uczynił go postacią dosyć wulgarną, to śpiewaczka
zaprezentowała mnóstwo niepotrzebnych ozdobników wokalnych od siebie. Gdyby
były wysokiej jakości – OK, chociaż dwie arie przynależne jej bohaterowi
dopraszają się o jak najprostszą interpretację – ale niestety nie brzmiały
dobrze. Almavivę zagrał Christian Gerhaher
tworząc bardzo interesującą postać – jego Hrabia jest może mniej władczy
i emanujący testosteronem a bardziej podszyty melancholią i kompleksami.
Muzycznie ofiarował nam ucztę dla uszu, mimo iż jego baryton nie zaleca się
wyjątkową urodą czy charakterystycznością i mimo nieidealnej koloratury.
Pisanie o tym, iż Gerhaher każdą swą rolę operową kształtuje tak, jak to robi
przy okazji pieśni, będących wszak podstawą jego kariery i rozumienia muzyki
jest już banalne, ale cóż - tak to właśnie
wygląda. Paolo Bordogna sprawdził się znakomicie jako Bartolo, także Manuel
Günther zrobił niezłe wrażenie jako Basilio (nie odebrano mu tym razem zwykle
wycinanej arii). Nie zachwyciła mnie natomiast debiutująca w partii Marceliny
Anne Sofie von Otter, głos ma już zmatowiały i nieprzyjemnie skrzypliwy w
górnym rejestrze. Zastąpienie właściwej arii Marceliny pieśnią „Abendempfindung” uważam za dowód
reżyserskiej arogancji i kolejną niecną próbę uczynienia z „Wesela Figara”
czegoś, czym z całą pewnością nie jest. Tekst pieśni traktuje bowiem o końcu
dnia (dlatego umieszczono ją w czwartym akcie) i końcu życia, zupełnie nie
pasuje do „Wesela”. Na domiar złego język niemiecki pojawiający się ni stąd ni
z owąd stanowi (przynajmniej dla mnie) przykry zgrzyt. Żeby zakończyć narzekanie
– żadną miarą nie przypisuję winy za ten manewr von Otter a jej występ nie był
zły, ale spodziewałam się po niej więcej. W sumie – po cóż było jeść tę żabę i
zastępować naprawdę dobrą, szlachetną produkcję tym nieciekawym owocem regieoper
– nie pojmuję. Liczę jednak na to, że kiedy za pulpitem dyrygenckim stanie ktoś
mniej skłonny do doraźnego efektu przynajmniej od strony muzycznej będzie dużo
lepiej.
P.S. Gdyby ktoś był
ciekawy – poniżej pełna lista 20 „najlepszych oper świata” według BBC Music
Magazine. Zdziwieni? Tylko jedna opera francuska (nie ma „Carmen”), zupełny
brak Rossiniego, Donizettiego i Belliniego, z rosyjskich tylko „Eugeniusz
Oniegin”, a gdzie Gluck? Listę nieobecności można wydłużać w nieskończoność.
1. Le nozze di Figaro
2. La bohème
3. Der Rosenkavalier
4. Wozzeck
5. Peter Grimes
6. Tosca
7. L'incoronazione di
Poppea
8. Don Giovanni
9. Otello
10.
Tristan und
Isolde
11.
Pelléas et
Mélisande
12.
La traviata
13.
Eugene Onegin
14.
Jenůfa
15.
Don Carlos
16.
Die
Meistersinger von Nürnberg
17.
L'Orfeo
18.
Falstaff
19.
Giulio Cesare
20.
Die Walküre
Subskrybuj:
Posty (Atom)