Czy
warto poświęcić 100 cennych minut swego życia na kontakt z dziełem podpisanym
przez wielkiego mistrza, ale wyraźnie nieudanym, takim, którego nawet sam autor
by nie bronił bo całkiem nie miał do niego serca? Ja poświęciłam i nie żałuję,
chociaż rzeczywiście „Korsarz” to rzecz
straszliwie standardowa i sprawia wrażenie, jakby napisał ją początkujący
kompozytor i to taki nieszczególnie obdarzony talentem. Ale – uwaga – to jest jednak Verdi i w nielicznych
momentach go słychać. Historia tej opery trochę ją usprawiedliwia – napisana
została szybko, do marnego libretta (i nic tu nie pomogło nazwisko autora
literackiego oryginału – samego Byrona) w celu spłacenia kontraktowych
zobowiązań. Wydawca nie zrobił na niej kokosów, bo po czterech latach niezbyt
bujnego życia scenicznego (premiera 1848) odeszła w całkowite zapomnienie, z
którego nie wyciągnęły jej nawet późniejsze triumfy Verdiego. Z niebytu wywołał
ją Carlo Bergonzi w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku występując w
koncertowej wersji opery. Potem, acz niezmiernie rzadko wystawiano ją na
włoskich głównie scenach. W latach siedemdziesiątych „Korsarz” doczekał się
nawet luksusowego nagrania płytowego,
które zrealizowano w serii wczesnych dzieł Verdiego pod batutą Lamberto
Gardellego. Ale nawet ono, mimo bajecznej obsady wokalnej - Jose Carreras, Montserrat Caballe i Jessye
Norman – nie poprawiło sytuacji. W czasach nam bliższych na pokazanie dzieła
współczesnej publiczności zdecydowano się w parmeńskim Teatro Regio w 2004 roku
i najwyraźniej biedny „Korsarz” jakoś się do serc i uszu tamtejszej
publiczności przebił, bo po pozostał w repertuarze na ładnych kilka lat.
Zarejestrowano spektakl z października 2008 i całe szczęście, bo inaczej w roku
jubileuszu mógłby być kłopot z projektem wydawniczym „Tutto Verdi” (nie
zapisano przedstawienia z Zurychu, które dziś mogłoby wzbudzić pewne
zainteresowanie ze względu na Vittorio Grigolo w partii tytułowej). Próbując
zachęcić Państwa do posłuchania lub/i obejrzenia „Korsarza” powinnam zacząć od
wyliczenia mocnych stron tej partytury, ale to już zostało zrobione przez
nieocenionego p. Piotra Kamińskiego. Można więc tylko dodać, że w wieku dwudziestym
przynajmniej dostrzegano urodę pewnych fragmentów nieszczęsnej opery, skoro na
koncertach wykonywały je największe operowe tuzy z Marią Callas włącznie.
Oprócz niej śpiewali je także Katia Ricciarelli, Thomas Hampson, Michael Fabiano
i wielu innych. Z nagrań płytowych poza przytoczonym wyżej można polecić
rejestrację spektaklu z La Fenice dokonaną w 1971 pod Jesusem Lopez-Cobos z
Ricciarelli, Giorgio Lambertim, Renato Brusonem (lubił rolę Seida i śpiewał ją
tak często jak się dało) i Angeles Gulin. A co wydaje się w „Korsarzu”
atrakcyjne dzisiejszemu słuchaczowi? Mnie spodobała się nieco księżycowa uroda
muzyki przypisanej narzeczonej tytułowego pirata Medorze i druga aria jego
samego, ta więzienna - może jedyny
niestandardowy fragment opery. Poza tym mamy ciągłe powtórki schematu
cavatina-scenka-cabaletta, gdzieniegdzie jakiś duet i chór. Obejrzałam cierpliwie
parmeńskiego „Korsarza” z 2008 (rejestracja wcześniejsza tej samej produkcji
miała słabszą obsadę mimo obecności w niej Brusona) i byłam wzruszona jej
staromodną konsekwencją w trzymaniu się tekstu. Zobaczyłam dokładnie to, co powinnam,
rozegrane przez reżysera Lamberto Puggellego bez udziwnień, prosto i
tradycyjnie. Scenografia Marco Capuany i kostiumy Very Marzot idealnie wpisały
się w tę nieczęstą już dziś metodę realizacyjną. W roli tytułowej znakomicie
sprawdził się portugalski tenor Bruno Ribeiro obdarzony głosem raczej
metalicznym niż ciepłym, ale może poza krótkimi chwilami wyciskania dźwięku
nazbyt siłowo śpiewał bardzo dobrze. Nie jest chyba szczególnie utalentowany
aktorsko, ale wykonał co trzeba przyzwoicie a wyglądał niezmiernie stylowo i
atrakcyjnie, jako, że jest szczupłym, przystojnym mężczyzną. Irina Lungu jako
Medora okazała się główną atrakcją wokalną spektaklu: dysponuje ciepłym,
okrągłym, miękkim sopranem, pięknie frazuje i – co się z tym łączy – potrafi
realizować typowe verdiowskie długie frazy legato. Nie jestem w stanie
obiektywnie odnieść się do Silvii Dalla Benedetta w roli Gulnary, bo ma ona typ
głosu, którego nie znoszę, mianowicie obciążony silną, gęstą wibracją zwaną
potocznie groszkiem. Strasznie mnie to irytuje, co wszelkie próby oceny czyni
ryzykownymi. Jako Seid wystąpił w Parmie Luca Salsi który swoją rozbudowaną
rolę (dwie arie) wykonał mocnym, pewnym
i dobrze brzmiącym barytonem. Całość ze znanym dobrze z warszawskiej
sceny temperamentem poprowadził Carlo
Montanaro, który zrobił dla biednego „Korsarza” wszystko, co się dało. Na
koniec proponuję Wam sprawdzenie czy zła sława otacza tę operę słusznie. To
nawet nie dwie godziny słuchania. Niżej znajdziecie kilka interesujących
linków, w tym, jako pierwszy do omawianej dziś produkcji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz