Historia
percepcji niektórych dzieł doskonale świadczy o nadchodzących i mijających
modach. „Fra Diavolo” Daniela Aubera, o którym dzisiaj jest dobrym takiego
świadectwa przykładem. Po entuzjastycznie przyjętej premierze w 1830 roku
(polska odbyła się zaledwie rok później) opera stała się jedną z
najpopularniejszych na świecie i tak zostało na wiele lat. W samej paryskiej Opéra-Comique zeszła z afisza po … 77 latach stałej na nim
obecności i 909 przedstawieniach! W wieku dwudziestym popularność słabła w
każdym rokiem i w końcu rzecz nawet nie tyle zaginęła w pomroce dziejów, bo
każdy operomaniak ten tytuł zna, ale stała się widmem, o którego istnieniu
wiemy, ale mało kto widział i słyszał na własne uszy i oczy. Co ciekawe (podają ów fakt niemal wszyscy, którzy o „Fra
Diavolo” piszą, więc i ja nie potrafiłam tego szczegółu ominąć) coś więcej na
ten temat mogą pamiętać wielbiciele starego kina konkretnie zaś slapstickowych
komedii z bardzo dawnych lat. W 1933 powstała w Hollywood filmowa adaptacja
dzieła, w której role służących Beppa i Giacoma przechrzczonych na tę okazję na
Stanlio i Ollio zagrali Stan Laurel i Oliver Hardy znani u nas jako Flip i
Flap. A dalej – właściwie cisza. Znając historię znikania „Braciszka Diabła” ze
światowych scen warto przeanalizować, dlaczego tak się stało. Po części
zawiniło z pewnością drastyczne zawężenie tego, co dziś zwiemy żelaznym
repertuarem. Drugim podejrzanym jest oczywiście Richard Wagner i jego wpływ na
nasz sposób patrzenia i przede wszystkim słuchania opery. To nie przypadek, że
ofiarą czasu stały się w dużej części komedie a ciężkie dramaty muzyczne
wtargnęły i na salony i pod strzechy wypełniając gatunkowy kanon w większej
części. Jakby nie było, bardzo mnie
ucieszyła możliwość poznania wreszcie „Fra Diavolo” , którą zafundowała mi
Opera di Roma za pośrednictwem Culturebox. Z każdą minutą bezpośredniego
kontaktu z tym utworem uśmiechałam się coraz szerzej, jest to bowiem rzecz
absolutnie rozkoszna zarówno od strony muzycznej, jak tekstowej. Nie bez powodu
libretto uważane bywa za najbardziej udane dziecię librecisty szanowanego nie bez powodu, czyli Eugène Scribe’a. Fabułę mamy nieskomplikowaną i czytelną, charaktery
archetypowe wprawdzie, ale zaadaptowane stylowo i z wdziękiem oraz werwą,
poczucie humoru niewątpliwe i działające doskonale do dziś. Bohater tytułowy
nie ma wiele wspólnego z prawdziwym Michele Pezzą zwanym Fra Diavolo , ale i
tak zapewne dużo więcej niż zdecydowana większość innych, teoretycznie
historycznych postaci w operach. Tekst Scribe’a zainspirował Daniela Aubera do
stworzenia muzyki lekkiej, czarującej i błyszczącej, o lata świetlne odległej
od dramatów i tragedii jakie najczęściej podziwiamy na scenie. I może właśnie o
to chodzi, może dlatego dzieło znikło z repertuaru. Reprezentuje przecież typ
humoru bardzo odległy od bieżącej wrażliwości. Dziś jesteśmy mniej finezyjni, a bardziej ironiczni. W
każdym razie ja jestem szefostwu Opery Rzymskiej wdzięczna za ten udany wieczór
a również za zatrudnienie teamu realizacyjnego pod wodzą reżysera Giorgio
Barberio Corsettiego, który potrafił zapomniane dzieło rzeczywiście, a nie w
cudzysłowie przybliżyć współczesnej publiczności. Metoda inscenizacyjna
skojarzyła mi się z warszawskim „Czarodziejskim fletem” z tym, że tu projekcje
video nie zastępowały scenografii a ją dopełniały w sposób trafny i dowcipny. Zabawa zaczęła się już w czasie uwertury
mającej marszowo-wojskowy charakter (aż chciałoby się powtórzyć za Offenbachem
i jego Wielką Księżną de Gérolstein - Ah! Que j'aime les militaires!),
kiedy to zobaczyliśmy podążających do Terraciny kabrioletem Lorda i Lady
Rocburg a projekcja wyjaśniła nam temat gwałtownej konwersacji między
małżonkami. Dalej działo się w podobnym stylu a cel osiągnięto nowoczesnymi
środkami , ale w całkowitej zgodzie z autorskimi intencjami. Warto się tu
bliżej przyjrzeć tytułowemu bohaterowi -
na szczęście nie zamieniono go w „Szlachetnego Bandytę” w typie
Ernaniego czy Dicka Johnsona. Pozostał, jak w tekście zwykłym łajdakiem
dybiącym nie tylko na fortunę wielkich państwa, ale też na skromny posag Zerliny,
który miał jej umożliwić szczęśliwe życie z Lorenzem. Tak właśnie zobaczyliśmy go na scenie a
zewnętrzny wizerunek podejrzanie i chyba nieprzypadkowo przypominał … Don
Giovanniego z ROH (zwłaszcza ciemnoniebieski płaszcz wypisz wymaluj podobny). John
Osborn doskonale poradził sobie z wirtuozowską partią Fra Diavolo, tego typu
role są jego specjalnością i nie sprawiają mu żadnych większych problemów.
Wydaje się też, iż amerykański tenor lubi postacie komediowe i czuje się w nich
lepiej niż w tych całkiem serio. Swoją drogą, najwyraźniej osławiony kryzys
wokalny nie dotyczy tenorów lirycznych, bo mamy ich dziś dużo i przedniej
jakości. Anna Maria Sarra została doproszona do obsady po nagłej rezygnacji
gwiazdy, Pretty Yende. Słychać było po niej, że rola Zerliny jeszcze jej się
nie do końca ułożyła, z górą były pewne kłopoty ale ogólnie policzyłam jej ten
występ na plus, zwłaszcza, że śpiewaczka wykazała się niezbędnym w takiej
muzyce wdziękiem. Sonia Ganassi nie
należy do moich ulubienic ze względu na poskrzypywanie, które się po pewnym
czasie kariery mezzosopranom zdarza i zdarzyło się również tutaj, ale przeszkadzało
mi mniej niż zwykle. Roberto de Candia ma i głos, i temperament odpowiedni do typu barytona buffo i jako Lord Rockburg
potwierdził to w całej rozciągłości. Chór Opera di Roma , zwłaszcza jego męska
część (ci wszyscy wąsaci wojacy) był świetny, muzyka pod batutą Rory
MadcDonalda brzmiała dziarsko i potoczyście, ale z francuskim charme’m. Sprawdźcie
sami, warto poświęcić swój czas dziełu nie tak popularnemu jak np. „Tosca” i odpocząć
chwilę od melodramatycznych efektów!
"Co ciekawe (podają ów fakt niemal wszyscy, którzy o „Fra Diavolo” piszą, więc i ja nie potrafiłam tego szczegółu ominąć) coś więcej na ten temat mogą pamiętać wielbiciele starego kina konkretnie zaś slapstickowych komedii z bardzo dawnych lat." - nie wiem czy słusznie, ale pomyślałem o sobie :)
OdpowiedzUsuńCo do wersji z Rzymu - mam mieszane uczucia. Świetny Osborn (nie wiem, czy to nie najlepsza rola w jakiej go słyszałem), akceptowalna Sarra, średnia lordowska para, przyzwoita reszta zespołu. Największy problem mam z obraną wersją z recytatywami i wstawkami (nie jestem absolutnie pewien, ale wydaje mi się, że zostały dodane do wersji włoskiej, a teraz wystawione po francusku). Dialogi w wersji oryginalnej są o niebo zabawniejsze (świetne "anglicyzmy" Lorda w stylu "Je havais"), a cała partytura lżejsza. Ze swojej strony polecam wybitne nagranie z Monte Carlo, z Geddą, Mesple i Corazzą.
Serdecznie pozdrawiam!
Dziękuję, spróbuję. Co do wersji - wierzę na słowo, moja wiedza w tek kwestii jest znacznie skromniejsza niż Pana. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń