wtorek, 3 kwietnia 2018
OPERA. STARTING. NOW. CONCENTRATE! - "Cosi fan tutte" w Met
Co robiliście wieczorem w Wielką Sobotę? Zmęczeni świąteczną bieganiną spoczęliście wygodnie we własnych fotelach, czy też zamieniliście je na kinowe by obejrzeć nienajlepiej, z naszego punktu widzenia umiejscowioną w czasie transmisję z Met ? Mnie się do kina dotrzeć nie udało, seans urządziłam sobie w spokojny i suchy poniedziałek, ale jestem mocno ciekawa, jaka była frekwencja. „Cosi fan tutte” nie cieszy się u nas popularnością na miarę „Don Giovanniego” czy „Wesela Figara” i właściwie nie wiem dlaczego. Muzyka to przecież taka piękna, momentami, zważywszy temat nawet zwodniczo anielska. Niestety, czasy mamy od niebiańskiej słodyczy dalekie i nowojorska scena w ostatnich dniach odczuła to ze wzmożoną siłą. Nowa produkcja „Cosi” zastąpiła poprzednią , sielsko śliczną graną od 1996 do 2014 zazwyczaj pod batutą Jamesa Levine’a. I właśnie teraz gruchnęła wieść, iż ex szef muzyczny pozwał Met za złamanie kontraktu. Dyrekcja jest zaszokowana. Naprawdę? Wyrzucili człowieka, który przepracował u nich 46 lat i miał status niemal boski (niemal sprawia wielką różnicę) myśląc, że nie zareaguje? Nie wiadomo, jak zakończą się oba postępowania (Met versus Levine i Levine versus Met), ale jedno oczywiste jest na pewno – koszt będzie olbrzymi, zarówno dosłownie jak w przenośni. Cokolwiek nastąpi, czarne chmury nad głową Petera Gelba gromadzą się coraz gęściej. Nawet Jonas Kaufmann prychnął ostatnio lekceważąco „oni nie potrafią sprzedać nawet „Toski”. Zaiste, jeśli tak – nie wróży to najlepiej. W tych warunkach wskazany byłby jakiś balsam na zaniepokojone melomańskie dusze i reżyser Phelim McDermott taki nam zafundował w postaci „Cosi fan tutte” radosnego, kolorowego, wyczyszczonego z wszelkich gorzkich posmaczków jakie ta opera ze sobą niesie. Zamiast osiemnastowiecznego Neapolu znaleźliśmy się w latach pięćdziesiątych dwudziestego wieku na Coney Island, zwanej nie bez racji stolicą amerykańskiego kiczu. Do akcji włączono mnóstwo elementów typowej, jarmarcznej rozrywki – było wszystko : kobieta z brodą, połykacze ognia, akrobaci, karły, dama z wężem itd. Z publicznością wesoła cyrkowa gromadka porozumiewała się za pomocą plansz – każdy trzymał jedną z pojedynczym słowem pospołu układającym się w napis. Moja ulubiona - OPERA. STARTING. NOW. CONCENTRATE! Kto wie, czy nie należałoby jej pokazywać przed każdym spektaklem operowym… Dekoracje oczywiście dostosowano do tej koncepcji, Tom Pye wprowadził na scenę diabelski młyn, wirujące filiżanki nadnaturalnej wielkości i cale mnóstwo podobnych gadżetów. Przy okazji słynne, zatroskane pytanie Leo Slezaka „o której odchodzi następny łabędź?” zyskało nieoczekiwane uzasadnienie. Całość obrazu dopełniły kostiumy Laury Hopkins, a, że moda lat pięćdziesiątych sprzyjała kobiecej zwłaszcza urodzie (chociaż wygodzie niezupełnie) przed oczami mieliśmy obrazki rwące oczy oleodrukową urodą i kolorami. Muszę przyznać, że takie „Cosi”, bez goryczki, psychoanalizy i podkreślania obecnych niewątpliwie w tekście akcentów mizoginistycznych nieoczekiwanie mi się podobało. Moja radość nie mogła jednak być kompletna, bo wrażenia muzyczne spektakl pozostawił mi mocno mieszane. Krótko mówiąc David Robertson prowadził orkiestrę chaotycznie, w za szybkich tempach i nawet w cudownym tercecie „Soave sia il vento” nie było magii. Śpiewacy sprawili się różnie, a szkoda, bo „Cosi” wymaga wyrównanego i bardzo zgranego zespołu wykonawczego. Najsłabszym elementem okazała się pod tym względem Amanda Majeski , która zaprezentowała okropne „Come scoglio”. To jest oczywiście wyjątkowo trudna do zaśpiewania aria, ale fakt ten nie usprawiedliwia szeregu fatalnych błędów intonacyjnych i finałowego, krzykliwego koguta. Majeski ma ładny głos, w mniej forsownych momentach brzmiała nawet przyjemnie, co nie zmienia faktu, że partia Fiordiligi dalece ją przerasta. Dużo lepiej wypadła Serena Malfi jako Dorabella, w pełni panująca nad okrągłym, ciepłym mezzosopranem. Obaj panowie : Guglielmo – Adam Plachetka (energiczny sympatyczny, o przyjemnym barwie głosie) i Ferrando - Ben Bliss (delikatny, elegancki, jasny tenor) byli na miejscu zarówno wokalnie jak aktorsko. Nie zachwycił mnie tym razem wytrawny mozarcista Christopher Maltman. Był wprawdzie Don Alfonsem młodszym i nieco sympatyczniejszym niż zazwyczaj bywa, ale jego baryton stracił na dźwięczności i urodzie. Importowana z Broadwayu Kelli O’Hara nadspodziewanie dobrze dała sobie radę z Despiną – była filuterna, fertyczna i wdzięczna a wokalnie sprawna. Ogólnie ten spektakl ma szansę pozostać w Met na dłużej, a z lepszym dyrygentem i solistką w roli Fiordiligi prawić odbiorcom dużą przyjemność.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Z Mozartem mi nie po drodze, bilet na transmisję wystawiłam na giełdę, ale chętnych nie było. Cieszę się, że sezon 2018/2019 będzie bez Mozarta.
OdpowiedzUsuńJa wręcz przeciwnie. Ale liczę na inne teatry, nie tylko Met transmituje swoje spektakle. W sobotę na Opera Vision rzadka okazja zapoznania się z "Korsarzem" Verdiego, będzie śpiewał Michael Fabiano.
OdpowiedzUsuńDziękuję za info o "Korsarzu". Zamiast "Cosi fan tutte" obejrzałam nową inscenizację "Toski" z Salzburga ze wspaniałą Anją Harteros i Ludovicem Tezier, po transmisji "Toski" z Salzburga był jeszcze film dokumentalny o Anji Harteros.
UsuńDla Anji zdecydowałabym się nawet na "Toscę", którą ostatnio omijam szerokim łukiem (przesyt). Nawet jeśli coś nie do końca Harteros się udaje od strony czysto technicznej jest w tym śpiewie coś nieziemskiego.
OdpowiedzUsuń