Urządziłam sobie ostatnio trzy wieczory
z Verdim oglądając po kolei „Makbeta” z ROH, „Korsarza” z Palau de les Arts
Reina Sofia (Walencja) i wreszcie „Luizę Miller” z Met. Całkiem przypadkowo
dzieła ułożyły się w kolejności ich powstawania, co dało mi asumpt do myślenia
o krętych ścieżkach, jakimi czasem podąża talent. Najwcześniejszy „Makbet”
wydaje się dziś najbardziej „verdiowskim” , jest też najczęściej wystawiany
pomimo, iż do głównej, choć nie tytułowej roli potrzebna jest śpiewaczka o
ogromnych możliwościach. Ma takie Ljudmyla Monastyrska, która wykonywała tę
partię kilka lat temu w Londynie, wówczas poświęciłam jej wpis (https://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2013/03/lady-macbeth.html
). Produkcja się od tego czasu nie zmieniła, uwagi w tej kwestii pozostają
aktualne, zmienili się za to soliści. Zdecydowałam się na obejrzenie tego
„Makbeta” nie tylko dlatego, że lubię tę operę, ale też ze względu na ciekawość
jak też wypadnie bodajże trzecia Lady Anny Netrebko. Wypadła dobrze, głównie ze
względu na nieskrywaną pasję jaką śpiewaczka obdarza swoją bohaterkę a także na
znacznie lepsze niż kiedy ją ostatnio słyszałam jako Lady Makbet (w Met)
brzmienie w dolnym odcinku skali. Željko Lučić nadal wydaje mi się
„Makbetem bez właściwości”, a wolumen głosu (pięknego) nie predysponuje go do
roli. Yusif Eyvazov, od pewnego czasu niestety nieodłączny element kontraktów
małżonki (takie pakiety po pewnym czasie nieznośnie nużą) śpiewał przyzwoicie,
aczkolwiek w duetach z Malcolmem był stroną wyraźnie słabszą niż Kim Konu.
Ildebrando d’Arcangelo szlachetnie zaprezentował się jako Banco, zarówno od
strony wokalnej jak scenicznej. Dyrygował Antonio Pappano, co przynajmniej we
włoskiej muzyce nie wymaga żadnego komentarza.
Kolejne
popołudnie poświęciłam „Korsarzowi”. Pisząc o tej operze całkiem niedawno, bo
niespełna pół roku temu (http://operaczyliboskiidiotyzm.blogspot.com/2017/12/sabosci-geniusza-czyli-korsarz.html)
nie podejrzewałam, że tak szybko będę miała szansę zetknąć się z nową produkcją
tego, nie bez powodu nieczęsto wystawianego dzieła. A jednak się udało,
zdecydowano się je zaprezentować publiczności w teatrze w hiszpańskiej
Walencji. Niestety nie było to udane spotkanie. Przede wszystkim za sprawą
Fabio Biondiego, wybitnego specjalisty od baroku, któremu najwyraźniej Verdi
nie służy (a raczej odwrotnie). Muzyka brzmiała za głośno, momentami wręcz
hałaśliwie, zabrakło płynności. Do maestra dostosował się nominalny gwiazdor
przedstawienia Michael Fabiano, który ostatnio niezbyt szczęśliwie ma na dwa
tryby śpiewania: głośno lub bardzo głośno. Problem w tym, że zapomniał o
istnieniu innych, a przecież nie zawsze tak było. Nadmierna ekspresja także nie
pasuje do postaci Corrada. Oksana Dyka to już nie ten sam głos, co jeszcze
kilka lat temu. Jej mezzosopran odbarwił się i zmatowiał, są problemy z
koloraturą i górnymi dźwiękami. Podobnie Vito Priante – Seid w jego wykonaniu
był zwyczajnie nudny. Jedynym wokalnym atutem spektaklu została w tej sytuacji Kristina Mkhitaryan (niedawna
Micaela z ROH) jako Medora, nieszczęsna narzeczona pirata. Ona miała wszystkie
atuty potrzebne do roli : ładnie zaokrąglony, ciepły, liryczny sopran, piękne
legato, pewną górę skali. Walencki „Korsarz” zupełnie nie udał się pod względem
inscenizacyjnym. Momentami sprawiał wrażenie, jakby reżysera wcale nie było, a
już z pewnością zapomniał on o istnieniu chóru zastygającego na długie minuty w
kamiennym bezruchu. Nicola Raab miał za to koncepcję postaci tytułowej, którą
zobaczył jako typowo byronicznego kochanka, co razem z naturalnymi
skłonnościami wykonawcy dało efekt chwilami groteskowy.
„Luizę Miller”
pamiętam z pierwszego z nią spotkania. Było to nagranie spektaklu ROH z
Katią Ricciarelli, Placido Domingo i Renato Brusonem. Ricciarelli była w latach osiemdziesiątych
dwudziestego wieku Luizą absolutną – do dziś można znaleźć w sieci jej
dokonania w tej roli z bodajże czterema Rodolphami (w tym także z Pavarottim i
Carrerasem). Jej charakterystyczny, słodki sopran zrósł mi się z postacią
bardzo mocno i dopiero po ostatniej transmisji z Met znalazła się śpiewaczka
mogąca z powodzeniem z nią konkurować. Sonia Yoncheva okazała się wspaniałą
Luizą – dźwięczny, śliczny głos jest w tej muzyce na swoim terytorium. Yoncheva
wyznała ostatnio, iż ma trochę dosyć ciągłego umierania na scenie i planuje
występy w rolach lżejszych zarówno wokalnie jak tematycznie. Wspaniała
wiadomość – porzucenie Normy i Toski powinno dobrze zrobić tej znakomitej artystce.
Świadczy o tym właśnie Luiza – partia jak i cała opera właściwie belcantowa, a
leżąca w jej możliwościach jak rękawiczka. Ozdobniki z początkowej części
pierwszego aktu nie były wprawdzie całkiem takie jak powinny, ale ogólne
wrażenie jak najlepsze. Piotr Beczała był za swego Rodoplha powszechnie
chwalony, mnie jakoś nie zachwycił w pierwszych dwóch aktach, ale ku memu
zaskoczeniu podobał się w najbardziej wymagającym trzecim. Ktoś napisał, że
taki miły facet jest niewiarygodny jako ten, który truje nawet zdradliwą
kobietę swego życia, ale mnie się Beczała wydał zarówno wokalnie jak aktorsko dobry
jako krańcowo zdesperowany amant. Placido Domingo podobno doradzał mu, żeby tę część roli śpiewał „jak Otella” . Nasz tenor wprawdzie
Otella (jeszcze?) nie wykonuje, ale i tak poradził sobie świetnie na własny
sposób. Domingo natomiast wypadł w roli Millera dobrze – głos brzmiał
niewiarygodnie dźwięcznie i świeżo, choć nie barytonowo. Przy tym postać bardzo
mistrzowi odpowiada, uczynił swego bohatera nie tak obsesyjnym (jak
interpretował go np. Renato Bruson), ale szlachetnym i kochającym. Przy tym –
wybaczcie tę uwagę – trudno sobie wyobrazić piękniejszego starszego pana na
scenie. Role comprimario także zostały w Met trafnie obsadzone.W dniu
premiery wznowienia debiutował w tym teatrze Alexander Vinogradov. Jego karierę od dłuższego czasu śledzę z
życzliwym zainteresowaniem a był świetny jako hrabia Walter. Dmitry Belosselskiy miał
jako Wurm mniej okazji do zrobienia wrażenia, ale w duecie obu basów był godnym
partnerem Vinogradova. Olesya Petrova
dysponuje ciepłym, zaokrąglonym mezzosopranem, który na pewno wpływa na sposób
postrzegania jej bohaterki. W interpretacji Petrovej Frederika jest znacznie sympatyczniejsza i
sprawniejsza wokalnie niż to zazwyczaj bywa, a partia, choć rozmiarowo nieduża
nie należy wcale do łatwych. Bertrand de Billy zazwyczaj mnie nie zawodzi i tak
też było tym razem. 17-letnia już produkcja Elijaha Moshinskyego oraz
scenografia i kostiumy Santo Loquasto trzymają się dzielnie, jak to zwykle bywa
z przedstawieniami zrobionymi „po bożemu”. Ogólnie uważam, iż spektakl wypadł
całkiem porządnie. Może nie był godzien zachwytów, można wyliczyć pewne
niedociągnięcia, ale w sumie – ja spędziłam przyjemne dwie godziny.
Jak widać umieranie bywa niezwykle śmieszne i na próbie tylko Rodolpho docenił powagę chwili |
Jak już została przywołana do tablicy popularność dzieł Verdiego, zawsze mnie będzie zastanawiać niechęć teatrów operowych do "Luizy Miller" - fakt, miejscami jest trochę "niedorobiona", fakt - libretto nie grzeszy błyskotliwością (nie mówiąc o tym, że dwaj ważni bohaterowie biorą jedynie niemy udział w ostatnim akcie), ale liczba arii i duetów z potencjałem na hit to już Verdi w wielkim stylu. Bez wątpienia obok "Stifellia" jedna z tych oper Verdiego, która zasługuje na lepszy los.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Może potrzebna jest następna Ricciarelli, czyli gwiazda, która kocha śpiewać Luizę i dla której ją się wystawia. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń