Majówka – grzeje, świeci, czasem
groźnie zamruczy burza i raczej nie spędzamy czasu w wirtualnej czy realnej
operze. Chyba, że ktoś jest maniakiem, co mnie jak najbardziej dotyczy –
dlatego też zdecydowałam się obejrzeć spektakl wystawiany na Maggio Musicale
Fiorentino. Fabuła
„Faworyty” nie do końca jest typowa (pisałam już o tym dziele kilkakrotnie,
teraz więc krótko), szczególnie pomysł obsadzenia królewskiej metresy w partii
głównej i przydzielenie jej roli skrzywdzonej niewinności był i pozostał ryzykowny.
Zwłaszcza, że anioł ów z premedytacją uwodzi młodego mnicha … Jeszcze ciekawiej
prezentuje się nominalny czarny charakter, wyposażony nie tylko typowe atrybuty
swego stanu, ale też w wyraźną sugestię, że może się za nimi kryć szczere
uczucie. Najważniejsze, że wszystko to zainspirowało Donizettiego do stworzenia
jednej z jego najpiękniejszych partytur. Wyznam Państwu, że jeden z jej
fragmentów, zresztą dosyć muzycznie banalny to dla mnie straszliwy earworm –
wystarczy, że raz go usłyszę a tydzień snucia się melodii po głowie gwarantowany. Tak w moim wypadku działa
dziarska cabaletta Alphonse’a. Możecie się domyślić, że ponieważ oglądałam
florenckie przedstawienie niedawno nadal mój mózg nie odpuszcza i nieubłaganie
wraca do „Léonor! Mon amour brave …”.
Przechodząc do konkretów wierzcie mi
lub nie, ale była to pierwsza w moim życiu „Faworyta” pokazana tradycyjnie i
zgodnie z librettem. Produkcja powstała w 2002 roku i była przeznaczona dla
Barcelony, ale 16 lat później we Florencji sprawdziła się bardzo dobrze. Ariel García Valdés (do wznowienia
przygotował spektakl Derek Gimpel) rozegrał akcję dokładnie tak, jak została
napisana, nie dodając żadnych kontekstów. I to wystarczy, w co niestety
większość współczesnych reżyserów nie wierzy. W tym wypadku konserwatywne
spojrzenie na romantyczną operę polegało także na pozwoleniu śpiewakom na popis
– tam, gdzie się dało solistę śpiewającego arię pozostawiano samego na scenie,
co pozwalało publiczności skupić się wyłącznie na tej postaci i jej uczuciach.
Paskudnie mieszczańskie? Taka jest natura i cel arii, o czym dziś często
zapominamy. Reżyser miał znakomitych sojuszników w projektancie kostiumów i
scenografii – Jean-Pierre Vergier i
świateł – Dominique Borrini. Wnętrza były stylowe ale nie przeładowane, właściwie
wręcz bardzo proste, nieco bardziej Vergier poszalał sobie przy kostiumach.
Biorąc to wszystko pod uwagę i mając głowę niezaprzątniętną rozkminianiem
reżyserskich obsesji (żadnego „co innego widzisz, co innego słyszysz” ) można
się było spokojnie skupić na muzycznej stronie przedstawienia, a było na czym!
Przede wszystkim Fabio Luisi poprowadził orkiestrę po mistrzowsku, zachowując
idealne proporcje między grupami instrumentów, dopieszczając detale i wydatnie
wspierając solistów dzięki doskonałemu panowaniu nad dynamiką dźwięku.
Naprawdę, dawno już nie słyszałam tak świetnie granego Donizettiego. Najwyższe
komplementy należą się również Veronice Simeoni, której Leonor wydała mi się
lepsza od gwiazdorskiej kreacji Eliny Garančy. Przede wszystkim dzięki brakowi dystansu, tej
niewidzialnej szyby, która dzieli łotewską śpiewaczkę od jej bohaterki (i
publiczności). Simeoni nie musiała się rozgrzewać, była Leonor od pierwszych
taktów i chwil na scenie. Dotyczy to także czysto wokalnej strony występu –
emocje, którymi wibrował jej głos
bardzo postać uwiarygodnił, a
przy tym śpiewała stylowo i z absolutną pewnością intonacyjną. Celso Albelo jest jednym z najlepszych
współczesnych tenorów lirycznych, a jakoś w czasach rzekomego kryzysu wokalnego
światowe sceny nimi obrodziły. Albelo, to jak mówią górnolotnie „motyl o
żelaznych skrzydłach” – brzmi słodko, rozlewnie, ma perfekcyjne legato i
podobnie jak koleżanka nienaganny styl. Jest jednak absolutnie pewny każdego
dźwięku. Nie tworzy idealnej postaci ze względu na brak odpowiednio
romantycznego wizerunku, ale też nie straszy, oczu zamykać nie trzeba.
Najmłodszy w tym gronie baryton (rocznik 1984) Mattia Oliveri sprawiał
wrażenie, jakby czuł się w roli Alphonsa niezbyt pewnie. W duecie z Leonor
zamiast patrzeć na obiekt uczuć wlepiał nieco przerażone spojrzenie w dyrygenta
(a oczy ma duże i wyraziste), co w końcu zauważył realizator transmisji i
zaczął pokazywać parę z dystansu. Nie
wiem, miał za mało czasu na przygotowanie partii. Na razie należy do kategorii
obiecujących, ale mimo ciekawego głosu trochę nauki jeszcze przed nim. Dobrze
byłoby zapanować nad nieco zbyt rozhulanym vibrato i popracować nad
zarządzaniem barwą. Aktorstwo Oliveriego jest dosyć staromodne i cokolwiek
mimicznie nadekspresyjne, ale biorąc pod uwagę wiek , jak na barytona
niezaawansowany wszystko to jest do nadrobiena. W każdym razie bez wątpliwości to talent, kóry będę z przyjemnością obserwować.Ugo Guagliardo okazał się
przyzwoitym Balthasarem, aczkolwiek nie ma imponującego dołu skali który u
basów robi duże wrażenie. Skład śpiewaczy pięknie uzupełnili Francesca Longari
– świetna Ines i Manuel Amati – dobry Don Gaspar. Jak Państwo widzą –
przestawienie bez gwiazd może się okazać ciekawsze od niejednego gwiezdnego
wehikułu. Co możecie sprawdzić na Opera Vision lub YT.
P.S. Kto z Was
wybiera się w najbliższych dniach do Teatru Wielkiego w Warszawie powinien
uważnie sprawdzać wiadomości – pracownicy techniczni domagają się podwyżek płac
(całkiem słusznie) i możecie zastać zamknięte drzwi jeśli dojdzie do
zapowiadanego strajku. Miejmy nadzieję, że tak się nie stanie, zwłaszcza ze
względu na „Ognistego anioła”.
Jakby ktoś się ciekawił jak Jakub J. Orliński wypadł w kwietniu na recitalu w małym ewangelickim kościółku przy morzu na Uznamie (z Il Pomo d'Oro) to może zajrzeć na reaktywowany po roku Blog gdzie skrobnąłem parę zdań. Słuchałem go, przyznaję się bez bicia, pierwszy raz więc niejako dziewiczo i bez uprzedzeń. Naprawdę chłopak jest niesamowicie utalentowany - przynajmniej w wersji live.
OdpowiedzUsuń