Przed każdym spektaklem „Lohengrina” w La Monnaie / DeMunt Olivier Py wygłaszał mowę do publiczności. Ta
metoda porozumienia z widownią wydaje mi się bardzo niepokojąca i to z kilku
przyczyn. Wprawdzie z regularnym, przymusowym wprowadzeniem do tego, co zobaczymy
nie miałam jeszcze do czynienia, ale od czasu rozprzestrzenienia się
regietheatru na całą Europę i dalej mamy w użyciu metody pokrewne. Najczęściej stosuje się napisy wyjaśniające
nową, wysmażoną zazwyczaj przez reżysera do spółki z dramaturgiem fabułę,
oczywiście bez żadnych punktów stycznych z oryginalnym librettem, a co tu mówić
o śpiewanym tekście. Ostatnio uraczono nimi nas w wstawianej przez OnP
„Cyganerii”. Kto nie widział, niech się cieszy bo była to horrendalna,
żeby nie powiedzieć kosmiczna bzdura, którą przetrzymałam wyłącznie z powodu
Artura Rucińskiego. Zaiste, dla ulubionego artysty trzeba być gotowym na
poświęcenia… Sposób pokrewny stosuje najczęściej Dmitri Tcherniakov (ale ma
naśladowców) rozpisując i wyświetlając nowiutkie dramatis personae, które
zmieniając role i relacje między postaciami zasadniczo wpływa na autorski
przekaz dzieła (a raczej płynie sobie beztrosko obok niego). Oba typy tej
karygodnej działalności mają ten sam cel – mianowicie wyjaśniają nam co mamy
przed oczami. Świadczy to nie tylko o braku zaufania do naszej inteligencji,
ale też o krańcowej bezczelności
mniemanych demiurgów sceny operowej. Publiczności należy koniecznie wskazać
jedynie słuszną wykładnię tego, co przyszło jej oglądać. I tak pozbawia się nas
prawa do osobistego odbioru oraz interpretacji, szczodrze szafując nim wobec siebie i przekraczając w tym względzie wszelkie granice. Walka z owym procederem
stawia bezradnego bywalca teatrów operowych w pozycji Don Kichota, ale kto,
jeśli nie my… W konkretnym przypadku brukselskiego „Lohengrina” procedura
oświecania publiki była na domiar złego kompletnie zbędna i z tego powodu, że
Olivier Py nie poprowadził nas żadną boczną, tajemną dróżką a podążał szerokim, doskonale utwardzonym
traktem interpretacyjnym. Czy dla kogoś jako tako tylko oswojonym z Wagnerem na
scenie szukanie źródeł nazizmu w niemieckim romantyzmie może być nowością? Podobnie,
lub jeszcze bardziej nie jest nią tropienie związków rodziny Wagnerów z
hitleryzmem czy tropienie antysemityzmu u samego protoplasty rodu. Produkcja Py
nie jest obrazoburcza ani rewolucyjna (na szczęście), nie dostrzegłam w niej
też żadnych elementów szczególnie inspirujących. Ot, monumentalna scenografia
efektownie podniszczona (wylądowaliśmy w Niemczech tuż powojennych), ciągle
obecny na scenie mały Gottfried (duszony przez Ortrud poduszką z której sypie
się łabędzi puch), bohater nadprogramowy w postaci półnagiego młodzieńca - czyż
już tego nie widzieliśmy? A ponadto
dostajemy całą masę wskazówek tekstowych, żebyśmy na pewno nie przegapili
przesłania reżysera (bo nie o autora tu chodzi). Mamy wypisane na murze
ostatnie słowa poematu Paula Celana „Todesfuge” : „..Der Tod ist ein Meister aus Deutschland”,
mamy też nazwiska niemieckich romantyków. W sumie
to taka inscenizacja, która ma ładne momenty, ale w końcowym efekcie ani ziębi,
ani grzeje a na pewno już nie wywołuje intelektualnego fermentu o jaki zdaje
się chodziło reżyserowi. Przeszkadza mi w niej głównie łopatologia, do której
Py ma skłonność, sądząc po innych jego dokonaniach. Jej strona muzyczna jest jednak warta
poświęcenia ponad trzech godzin z życia. Przede wszystkim zaistniała doskonała
okazja do sprawdzenia, czy rzeczywiście orkiestra La Monnaie /DeMunt zrobiła
tak duże postępy o jakich sporo się ostatnio pisze i
mówi. Zrobiła. Alain Altinoglu poprowadził ją uważnie i nie
eksperymentując – może to nie był „Lohengrin” stanowiący kamień milowy, ale
dobre wykonanie o starannie wyważonych proporcjach brzmieniowych na pewno. Wokalnie
najciekawsza była tego wieczoru Yelena Pankratova i jej kreacja, także
sceniczna pozostanie zapewne w mojej pamięci najdłużej. Jak dotąd niemal
wszystkie Ortrud jakie słyszałam posługiwały się tym samym schematem roli – wściekłej
jędzy czy wręcz czarownicy co wiązało się z nieprzyjemnie ostrym brzmieniem
głosu. Kilka lat temu Anna Lubańska przekonała mnie, że Ortrud krzyczeć nie
musi, aby osiągnąć pożądany efekt. Pankratova była spokojna, nieodgadniona,
chwilami wręcz empatyczna wobec miotających się bezradnie Friedricha czy Elsy.
Oczywiście ten ostatni efekt był i być miał złudny bo w tej wersji bohaterka
przede wszystkim myślała z rzadka poddając się emocjom i wybuchom złości. Bogaty
w odcienie głos Pankratovej, wyrównany pięknie we wszystkich rejestrach brzmiał
momentami wręcz aksamitnie i belcantowo. Drugim bohaterem spektaklu okazał się
Eric Cutler, którego kariera rozwija się w kierunku wcześniej trudno
przewidywalnym. Zaczynał od Mozarta, Donizettiego i Belliniego (pamiętny Arturo u boku
Anny Netrebko w nowojorskich „Purytanach”), pamiętamy go też jako Pasterza w
paryskim „Królu Rogerze”.A teraz, po Lohengrinie ma w planach Bachusa w
„Ariadnie na Naxos”. Zazwyczaj belcantowe początki dobrze wróżą późniejszym,
cięższym rolom i w wypadku Cutlera ta teza się potwierdza. Śpiewał pięknie, miękko, wręcz złociście
(było dużo światła i powietrza) i nie pozwolił, żeby reżyser zepsuł mu „In
fernem land”, chociaż próbował. Pisałam ostatnio o niechęci współczesnych
realizatorów do arii jako chwil zatrzymania akcji i przekazania nam emocji
postaci. Tu mamy kolejny dowód. Ingela Brimberg, którą lubię dotarła chyba do
granic swych możliwości jako Elsa. Nie przepadam za samą postacią, wydaje mi
się, że to bohaterka irytująca i niedojrzała (innymi słowy typowa piękność w
opałach) a kreacja Brimberg właśnie te cechy eksponowała. Oczywiście nie tego
dotyczą moje zastrzeżenia. Śpiewaczka dysponuje źródlanej urody sopranem, ale
wysiłek wyraźnie ją przerósł. Mimo momentów niepośledniej klasy błędów
intonacyjnych było za dużo, żeby je zignorować. Podobnie Andrew Foster-Williams
Porwał się na partię przewyższająca jego aktualne możliwości – nie było źle,
ale pochwalić też trudno. Gábor Bretz jako król Heinrich i Werner van Mechelen
jako jego Herold uzupełnili skład solistów porządnie. W sumie – „Lohengrin”
wart obejrzenia ze względu głównie na Pankratovą i Cutlera.
P.S.
Kto może ominął tę wiadomość – we wtorek we Operze Wrocławskiej recital daje
Rene Pape. Zostały tylko najdroższe bilety, ale warto wydać naprawdę sporo by
(zwłaszcza pierwszy raz) usłyszeć na żywo ten niezwykły głos. Nie przegapcie.
Ja oczywiście będę na widowni, ale recenzji nie przewiduję. Stali czytelnicy
wiedzą, że wielbię i artystę i jego bas. Post musiałby ociekać lukrem, a jeden
taki już na cześć Pape popełniłam. Tym razem odpuszczę. Jeśli ktoś z Państwa
się wybiera – napiszcie mi, proszę o swoich odczuciach.
Zgadzam się prawie w całości. Choć ja wyżej od Pankratowej postawiłbym Cutlera. Py eksperymentował, ale te jego dziwactwa szczęśliwie nie zepsuły całości. Pozdrawiam po długiej przerwie!
OdpowiedzUsuńMożna się tylko cieszyć, że kiedy Kaufmann podąża już w kierunku Tristana zjawił się taki Lohengrin. Odpozdrawiam wzajemnie!
OdpowiedzUsuńA w tym roku zjawi się w Bayreuth Roberto Alagna i to dopiero będzie egzotyka. W połączeniu z Telramundem-Koniecznym i Anją Harteros może wyjść coś bardzo ciekawego.
UsuńO tak, już czekam. Muszę przyznać, że Alagna już tyle razy mnie zaskoczył (i na + i na -), że zupełnie nie wiem, czego się spodziewać.
OdpowiedzUsuń