sobota, 12 maja 2018

„..Der Tod ist ein Meister aus Deutschland” - "Lohengrin" w La Monnaie/De Munt


Przed każdym spektaklem „Lohengrina” w La Monnaie/ DeMunt  Olivier Py wygłaszał mowę do publiczności. Ta metoda porozumienia z widownią wydaje mi się bardzo niepokojąca i to z kilku przyczyn. Wprawdzie z regularnym, przymusowym wprowadzeniem do tego, co zobaczymy nie miałam jeszcze do czynienia, ale od czasu rozprzestrzenienia się regietheatru na całą Europę i dalej mamy w użyciu metody pokrewne.  Najczęściej stosuje się napisy wyjaśniające nową, wysmażoną zazwyczaj przez reżysera do spółki z dramaturgiem fabułę, oczywiście bez żadnych punktów stycznych z oryginalnym librettem, a co tu mówić o śpiewanym tekście. Ostatnio uraczono nimi nas w wstawianej przez OnP „Cyganerii”. Kto nie widział, niech się cieszy bo była to horrendalna, żeby nie powiedzieć kosmiczna bzdura, którą przetrzymałam wyłącznie z powodu Artura Rucińskiego. Zaiste, dla ulubionego artysty trzeba być gotowym na poświęcenia… Sposób pokrewny stosuje najczęściej Dmitri Tcherniakov (ale ma naśladowców) rozpisując i wyświetlając nowiutkie dramatis personae, które zmieniając role i relacje między postaciami zasadniczo wpływa na autorski przekaz dzieła (a raczej płynie sobie beztrosko obok niego). Oba typy tej karygodnej działalności mają ten sam cel – mianowicie wyjaśniają nam co mamy przed oczami. Świadczy to nie tylko o braku zaufania do naszej inteligencji, ale też  o krańcowej bezczelności mniemanych demiurgów sceny operowej. Publiczności należy koniecznie wskazać jedynie słuszną wykładnię tego, co przyszło jej oglądać. I tak pozbawia się nas prawa do osobistego odbioru oraz interpretacji, szczodrze szafując nim wobec siebie i przekraczając w tym względzie wszelkie granice. Walka z owym procederem stawia bezradnego bywalca teatrów operowych w pozycji Don Kichota, ale kto, jeśli nie my… W konkretnym przypadku brukselskiego „Lohengrina” procedura oświecania publiki była na domiar złego kompletnie zbędna i z tego powodu, że Olivier Py nie poprowadził nas żadną boczną, tajemną dróżką  a podążał szerokim, doskonale utwardzonym traktem interpretacyjnym. Czy dla kogoś jako tako tylko oswojonym z Wagnerem na scenie szukanie źródeł nazizmu w niemieckim romantyzmie może być nowością? Podobnie, lub jeszcze bardziej nie jest nią tropienie związków rodziny Wagnerów z hitleryzmem czy tropienie antysemityzmu u samego protoplasty rodu. Produkcja Py nie jest obrazoburcza ani rewolucyjna (na szczęście), nie dostrzegłam w niej też żadnych elementów szczególnie inspirujących. Ot, monumentalna scenografia efektownie podniszczona (wylądowaliśmy w Niemczech tuż powojennych), ciągle obecny na scenie mały Gottfried (duszony przez Ortrud poduszką z której sypie się łabędzi puch), bohater nadprogramowy w postaci półnagiego młodzieńca - czyż już tego nie widzieliśmy? A  ponadto dostajemy całą masę wskazówek tekstowych, żebyśmy na pewno nie przegapili przesłania reżysera (bo nie o autora tu chodzi). Mamy wypisane na murze ostatnie słowa poematu Paula Celana „Todesfuge” :  „..Der Tod ist ein Meister aus Deutschland”, mamy też nazwiska niemieckich romantyków. W sumie to taka inscenizacja, która ma ładne momenty, ale w końcowym efekcie ani ziębi, ani grzeje a na pewno już nie wywołuje intelektualnego fermentu o jaki zdaje się chodziło reżyserowi. Przeszkadza mi w niej głównie łopatologia, do której Py ma skłonność, sądząc po innych jego dokonaniach.  Jej strona muzyczna jest jednak warta poświęcenia ponad trzech godzin z życia. Przede wszystkim zaistniała doskonała okazja do sprawdzenia, czy rzeczywiście orkiestra La Monnaie/DeMunt zrobiła tak duże postępy o jakich sporo się ostatnio pisze i
mówi. Zrobiła
.
Alain Altinoglu poprowadził ją uważnie i nie eksperymentując – może to nie był „Lohengrin” stanowiący kamień milowy, ale dobre wykonanie o starannie wyważonych proporcjach brzmieniowych na pewno. Wokalnie najciekawsza była tego wieczoru Yelena Pankratova i jej kreacja, także sceniczna pozostanie zapewne w mojej pamięci najdłużej. Jak dotąd niemal wszystkie Ortrud jakie słyszałam posługiwały się tym samym schematem roli – wściekłej jędzy czy wręcz czarownicy co wiązało się z nieprzyjemnie ostrym brzmieniem głosu. Kilka lat temu Anna Lubańska przekonała mnie, że Ortrud krzyczeć nie musi, aby osiągnąć pożądany efekt. Pankratova była spokojna, nieodgadniona, chwilami wręcz empatyczna wobec miotających się bezradnie Friedricha czy Elsy. Oczywiście ten ostatni efekt był i być miał złudny bo w tej wersji bohaterka przede wszystkim myślała z rzadka poddając się emocjom i wybuchom złości. Bogaty w odcienie głos Pankratovej, wyrównany pięknie we wszystkich rejestrach brzmiał momentami wręcz aksamitnie i belcantowo. Drugim bohaterem spektaklu okazał się Eric Cutler, którego kariera rozwija się w kierunku wcześniej trudno przewidywalnym. Zaczynał od Mozarta, Donizettiego i Belliniego (pamiętny Arturo u boku Anny Netrebko w nowojorskich „Purytanach”), pamiętamy go też jako Pasterza w paryskim „Królu Rogerze”.A teraz, po Lohengrinie ma w planach Bachusa w „Ariadnie na Naxos”. Zazwyczaj belcantowe początki dobrze wróżą późniejszym, cięższym rolom i w wypadku Cutlera ta teza się potwierdza.  Śpiewał pięknie, miękko, wręcz złociście (było dużo światła i powietrza) i nie pozwolił, żeby reżyser zepsuł mu „In fernem land”, chociaż próbował. Pisałam ostatnio o niechęci współczesnych realizatorów do arii jako chwil zatrzymania akcji i przekazania nam emocji postaci. Tu mamy kolejny dowód. Ingela Brimberg, którą lubię dotarła chyba do granic swych możliwości jako Elsa. Nie przepadam za samą postacią, wydaje mi się, że to bohaterka irytująca i niedojrzała (innymi słowy typowa piękność w opałach) a kreacja Brimberg właśnie te cechy eksponowała. Oczywiście nie tego dotyczą moje zastrzeżenia. Śpiewaczka dysponuje źródlanej urody sopranem, ale wysiłek wyraźnie ją przerósł. Mimo momentów niepośledniej klasy błędów intonacyjnych było za dużo, żeby je zignorować. Podobnie Andrew Foster-Williams Porwał się na partię przewyższająca jego aktualne możliwości – nie było źle, ale pochwalić też trudno. Gábor Bretz jako król Heinrich i Werner van Mechelen jako jego Herold uzupełnili skład solistów porządnie. W sumie – „Lohengrin” wart obejrzenia ze względu głównie na Pankratovą i Cutlera.

P.S. Kto może ominął tę wiadomość – we wtorek we Operze Wrocławskiej recital daje Rene Pape. Zostały tylko najdroższe bilety, ale warto wydać naprawdę sporo by (zwłaszcza pierwszy raz) usłyszeć na żywo ten niezwykły głos. Nie przegapcie. Ja oczywiście będę na widowni, ale recenzji nie przewiduję. Stali czytelnicy wiedzą, że wielbię i artystę i jego bas. Post musiałby ociekać lukrem, a jeden taki już na cześć Pape popełniłam. Tym razem odpuszczę. Jeśli ktoś z Państwa się wybiera – napiszcie mi, proszę o swoich odczuciach.




4 komentarze:

  1. Zgadzam się prawie w całości. Choć ja wyżej od Pankratowej postawiłbym Cutlera. Py eksperymentował, ale te jego dziwactwa szczęśliwie nie zepsuły całości. Pozdrawiam po długiej przerwie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Można się tylko cieszyć, że kiedy Kaufmann podąża już w kierunku Tristana zjawił się taki Lohengrin. Odpozdrawiam wzajemnie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A w tym roku zjawi się w Bayreuth Roberto Alagna i to dopiero będzie egzotyka. W połączeniu z Telramundem-Koniecznym i Anją Harteros może wyjść coś bardzo ciekawego.

      Usuń
  3. O tak, już czekam. Muszę przyznać, że Alagna już tyle razy mnie zaskoczył (i na + i na -), że zupełnie nie wiem, czego się spodziewać.

    OdpowiedzUsuń