Trzy lata temu, kiedy produkcja „Lucii
di Lammermoor” Barbary Wysockiej była transmitowana przez Bayerische Staatsoper
w Internecie ogllądałam ją z mieszanymi uczuciami. Pomyślałam, że chciałabym to
obejrzeć raz jeszcze, ale z subtelniejszą śpiewaczką w roli głównej. Okazja
nadarzyła się w bieżącym sezonie, a że Enrico Ashton to jedna z zaledwie dwóch
partii wykonywanych regularnie przez Mariusza Kwietnia w której nie słyszałam
go na żywo (druga to Zurga) postanowiłam ów brak nadrobić i w piękny, majowy
wieczór znalazłam się na widowni. Koncepcja reżyserska spektaklu dziś wydaje
się być szczególnie na czasie ale powstała przed akcją # MeToo. Przesunięcie
czasowe Wysocka tłumaczyła przy okazji premiery tym co zawsze - chęcią przybliżenia
fabuły współczesnemu widzowi. Uważała wówczas że przełom lat pięćdziesiątych i
sześćdziesiątych dwudziestego wieku to ostatni okres w którym w tak zwanym
cywilizowanym świecie można było kobietę całkowicie uprzedmiotowić i zmusić do
małżeństwa. Takie założenie doprowadziło do powstania spektaklu wprawdzie
koherentnego i nawet atrakcyjnego ale zawierającego momenty cokolwiek nazbyt
wyraziste. Problem nie w samym natężeniu uczuć, które już w libretcie i muzyce
jest potężne, ale w zupełnie różnym od oryginalnego rodzaju ekspresji. Lucia
wymachująca bronią palną w ataku nie tyle romantycznego szaleństwa co wybuchu
histerii podkreślanej jeszcze przez „nadmiarowy” typ aktorstwa Diany Damrau
jakoś nie składała się w całość z zaświatowym dźwiękiem szklanej harmonijki.
Dużo lepiej wypadła postać Edgarda jako quasi Jamesa Deana jeżdżącego kremowym
kabrioletem marki Cadillac. Uzasadniało to jakoś niezbyt w oryginale
interesujący charakter wiecznie utyskującego bohatera (tenorzy w operach
romantycznych już tak mają). Nowa odsłona inscenizacji Wysockiej okazała się
lepsza od pierwszej – postulat dotyczący odtwórczyni roli Lucii został, ku mej radości spełniony. Venera
Gimadieva, nawet w twarzowych zresztą kostiumach z zupełnie innej niż należało
epoki i z pistoletem w dłoni okazała się bohaterką wzruszająco kruchą i
bezbronną. Wokalnie poradziła sobie znakomicie a jej dialog z Sashą Reckertem
grającym na szklanej harmonijce należał do najlepszych, jakie słyszałam. Muzyk
doczekał się specjalnych podziękowań od śpiewaczki przy ukłonach. Stylistycznie
Gimadieva była bez zarzutu, prawdziwie belcantowa. O jej amancie można
powiedzieć to samo, ale pod jego względem mam kilka niebłahych zarzutów. Juan
Diego Florez po raz drugi (po Barcelonie) był Edgardem i poza fragmentami
czysto lirycznymi wolumen jego głosu nie dorastał do wymagań partii. W scenach
zespołowych, w tym w sławnym sekstecie był słabo słyszalny a w duecie z
barytonem Mariusz Kwiecień musiał bardzo uważać by nie zagłuszyć partnera. Na
szczęście po wielkiej dramatycznej arii, która nie zabrzmiała tak mocno jak
powinna następuje „Tu che a Dio spiegasti l’ali”, a tam Florez znajduje się na
swoim terenie. Mógł zaprezentować umiejętności nabyte przez lata śpiewania
lżejszego repertuaru i zrobił to pięknie mistrzowsko kształtując frazę a co za tym idzie prowadząc kantylenę . Z premierowej odsłony tej „Lucii”
kompletnie nie zapamiętałam Enrica, z czego wniosek, że musiał być nieco
wyblakły i anonimowy. Czego jak czego, ale tych cech nie da się zarzucić
Mariuszowi Kwietniowi, który ma potężną osobowość sceniczną. Brylował za jej
przyczyną i tym razem, chociaż wokalnie miał troszkę kłopotów z intonacją. Nie
było to nic alarmującego, miałam wrażenie, iż choroba która wykluczyła go ze
wszystkich spektakli „Don Giovanniego” w Dallas nie została doleczona do końca.
Te niewielkie problemy wystąpiły głównie na początku, w arii, która nie jest
zbyt ciekawa, w efektownych duetach Kwiecień spisał się już brawurowo. Mika
Kares, z którym zetknęłam się przy okazji poprzedniej wizyty w Monachium był
bardzo atrakcyjnym Raymondem – pod każdym względem. Przyznaję, iż często tylko
przeczekuję fragmenty partytury wykonywane przez tę postać. Tym razem
słuchałam. I to uważnie. Antonino
Fogliani poprowadził orkiestrę porządnie, nieco z szybko, bez ewidentnych
niedostatków i bez dających się przytoczyć szczególnych zalet. Na koniec drobna
uwaga. Jeśli może widzieli Państwo barcelońską „Lucię” z Juanem Diego
Florezem w kinie lub w sieci – nie
myślcie proszę, że zgłaszam zastrzeżenia do jego Edgarda, bo nie lubię solisty.
Przeciwnie, lubię i i szanuję. Ale – głos wzmocniony przez czułe mikrofony przy
okazji medialnej transmisji a słuchany bezpośrednio ze sceny to dwa różne
światy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz