„Manru” powraca do repertuaru kilku polskich teatrów niejako
z obowiązku – jako dzieło skomponowane przez
artystę, któremu bez wątpliwości można przypisać rolę jednego z symboli
odzyskanej po latach zaborów niepodległości, czy nawet tego sukcesu ojców. Stulecie
szczęśliwego zdarzenia najłatwiej instytucji muzycznej uczcić wystawiając
jedyną operę Paderewskiego umożliwiając jednocześnie publiczności weryfikację
paru obiegowych, sprzecznych ze sobą ocen jej wartości. Czytałam już na ten
temat różne rzeczy – a to, że mamy do czynienia z utworem typowo epigońskim,
nie przesadnie interesującym, o złym libretcie i takiej sobie muzyce, a to, że
tekst może taki sobie, ale za to partytura przednia. Właściwie wszyscy piszący
o „Manru” wspominają, iż jest to nadal jedyna polska opera wystawiana przez
nowojorską Met (z wątpliwym rezultatem – po czterech przedstawieniach
przeniesiono spektakl do mniejszej sali).
Zasiadając na zdecydowanie mniej prestiżowej widowni TWON byłam ciekawa
i właściwie gotowa na wszystko, bo (trochę wstyd) nie tylko nie widziałam dzieła
na scenie, ale także nigdy go nie słyszałam.
Wyszłam z teatru z przekonaniem, że „Manru” mógłby spokojnie być drugą
polską operą mającą szansę zaistnieć na międzynarodowych scenach gdyby tylko
znalazł tak upartego i żarliwego rzecznika, jakim dla „Króla Rogera” jest
Mariusz Kwiecień. Oczywiście, „Roger”
przewyższa dziecię Paderewskiego, ale i ono ma zalety, które mogłyby na
to pozwolić. Przede wszystkim partytura – tak, to jest rzecz napisana bardzo
wyraźnie pod różnymi wpływami i nie tylko Wagner rzuca nań swój długi cień
(Piotr Kamiński wykazuje związki tej muzyki także z Verdim, Kreislerem i nawet
… Leharem, inni przywołują Bizeta i Pucciniego). A jednak, chociaż nie należy
się jej przymiotnik wybitna trudno nie zauważyć, iż Paderewski w sposób
zaskakująco płynny i udany pożenił ogień z wodą – czytaj: Wagnera z Verdim –
doprawiając polską góralszczyzną i cygańską oswojoną egzotyką. Libretto,
któremu jak to zazwyczaj bywa dostaje się najwięcej trochę sobie na baty
zasłużyło, bo słowa, którymi się posługuje robią wrażenie grafomanii pierwszej
wody. Polskiego słuchacza prowokują do niewczesnych śmieszków, ale proszę sobie
wyobrazić kogoś śledzącego, z braku znajomości naszego języka komunikatywne
tłumaczenie, np. angielskie. Ktoś taki , niedostrzegający tych kompromitujących
szczegółów z samej opowiadanej historii mógłby mieć sporo frajdy. Fabuła,
wzięta z powieści Józefa Ignacego Kraszewskiego „Chata za wsią” nie zestarzała
się wcale i pewnie nigdy nie pokryje się patyną. Przyczyny nie trzeba długo
szukać – ta opowieść dotyczy czegoś, co wpisane jest w historię i naturę
ludzkości, mianowicie plemienności. Zawsze, od zarania dziejów i w każdej
sprawie musimy być „my” i jacyś „oni”. Za odejście od własnego plemienia
odszczepieńcy najczęściej płacą jakąś cenę a bywa ona bardzo wysoka i
bolesna. Tak dzieje się także dziś, kiedy społeczeństwo średnio skutecznie
usiłuje z tym walczyć nakładając nam kaganiec kultury i politycznej poprawności.
Obawiam się, że to niewiele da, bo … mamy tę nieszczęsną plemienność w DNA. I o
tym traktuje libretto „Manru”, dlatego brzmi, pominąwszy nieszczęsny język tak
bardzo aktualnie. Tej historii nie szkodzi przeniesienie akcji do
współczesności, bo nie powoduje rozbratu libretta z muzyką, co, jak słusznie
podkreśla w wywiadzie dla Ruchu Muzycznego Tomasz Konieczny jest największym
nieszczęściem dzisiejszego teatru operowego. W realizacji Marka Weissa wszystko
wygląda nieco inaczej niż w tekście, ale nie zmienia to istoty rzeczy. Ta
produkcja może być dowodem na to, iż jeśli reżyser skupia się na opowiedzeniu
zawartej w dziele historii zamiast dokonywać ustawicznej autoprezentacji
poprzez epatowanie publiczności własnymi lękami i obsesjami - nawet uwspółcześnienie nie szkodzi. A
posunęłabym się do tezy, że wręcz pomaga. Co tu dużo komentować – mnie się ta
inscenizacja bardzo podobała. Nie pamiętam, kiedy miałam w TWON tyle radości z czysto teatralnego punktu widzenia. Najatrakcyjniejszy
był akt trzeci, w którym uniknięto cepeliowskiej rodzajowości. Pomysł na
posadzenie pobratymców Manru na motocyklach
(„jadących” za sprawą projekcji wideo) sprawdził się doskonale. Także
złagodzenie zakończenia, w którym Ulana niezgodnie z tekstem zrezygnowała z
samobójstwa dla dziecka okazał się logiczny i sensowny. Komplementy, poza
Markiem Weissem należą się Kasparowi Glarnerowi za adekwatną do poszczególnych
aktów scenografię (mniejsze za kostiumy). Jedynym właściwie elementem
produkcji, który mi przeszkadzał była choreografia Izadory Weiss, nie tyle
nowoczesna co po prostu toporna, ale na szczęście balet nie stanowił
szczególnie rozbudowanej części przedstawienia. Oczywiście wszystko to nie
udałoby się tak bardzo, gdyby nie sukces muzycznej strony przedsięwzięcia. Jak
zawsze przy dziełach słyszanych pierwszy raz powstrzymam się od oceny orkiestry
i dyrygenta, Grzegorza Nowaka. Śpiewacy spisali się na medal. Ewa Tracz, której
nie słyszałam jako Micaeli, a była za tę rolę powszechnie fetowana zachwyciła
mnie jako Ulana pod każdym względem. Prześliczny, ciepły sopran pięknie
prowadzony, talent aktorski, urok osobisty – cieszę się, że mamy w Warszawie
taki skarb. Słowacki tenor Peter Berger nie stanowi już takiej rewelacji, ale
partia Manru stawia wielkie wymagania, którym po większej części sprostał
(momentami troszkę walczył z górą skali, ale to w tym wypadku zrozumiałe).
Monika Lendzion-Porczyńska potwierdziła zalety dostrzeżone przy okazji Carmen,
a trafiła jej się rola zastanawiająco pokrewna – uwodzicielskiej Cyganki Azy,
podśpiewującej sobie niczym andaluzyjska siostrzyca „tra la la la”. Mikołaj
Zalasiński potwierdził zalety dobrze znane z naszej sceny, to samo zrobiła jak
zwykle znakomita Anna Lubańska. Łukasz Goliński popisał się w niewielkiej
rozmiarem roli Jagu najurodziwszym męskim głosem wieczoru, co dobrze wróży jego
Królowi Rogerowi (już w grudniu). Spory i zasłużony aplauz na widowni wzbudził
Stanisław Tomanek, uwodzicielsko realizujący ważną i popisową partię
skrzypiec. Dzieciaki z chóru „ARTOS”
okazały się po raz kolejny świetne, do dorosłego chóru można mieć zastrzeżenia
– zwłaszcza w pierwszy akcie brzmiał niezbornie i kompletnie niezrozumiale. W
sumie – wyszłam z Teatru Wielkiego usatysfakcjonowana w stopniu, którego nie
przewidywałam. I nie byłam odosobniona – wokół dało się posłyszeć same
pozytywne komentarze. Jeśli nie trafiliście na „Manru” tym razem jest jeszcze
szansa w czerwcu – warto ją wykorzystać!
P.S. Spektakl był filmowany, jest więc szansa, że kiedyś pojawi się w ramach VOD na stronie TWON.
Cieszę się bardzo, że to udany spektakl - tym bardziej, że on w grudniu pojawi się w Poznaniu. A po ostatnim tragicznym "Napoju miłosnym" jesteśmy tu bardzo spragnieni czegoś, co można obejrzeć bez zażenowania...
OdpowiedzUsuńDrusilla
Drusillo, w Poznaniu może być troszkę inaczej. Marek Weiss w wywiadzie programowym twierdzi, że zamierza u Was zrealizować pomysł podkreślenia obcości Manru i jego środowiska poprzez język - Cyganie mianowicie mają się posługiwać niemieckim (czyli cały prawie trzeci akt). Mnie sie to nieco łopatologiczne wydaje, ale czasem coś co nie brzmi dobrze na scenie się całkiem sprawdza.
OdpowiedzUsuńA tak, coś mi się obiło o uszy z tym niemieckim. Mam nadzieję, że ten ryzykowny pomysł się obroni :)
UsuńWłaśnie obejrzałem poznańskiego Manru i patrząc na te urywki z wersji warszawskiej dostępne na YT, stwierdzam, że mieliśmy do czynienia z jakimś niesamowitym obniżeniem poziomu. Być może, gdyby całość była śpiewana po niemiecku jak to było u zarania, wyszedłbym mniej zniesmaczony. Zgadzam się z Tobą, że libretto bardzo aktualne, ale uwspółcześnienie Weissa toporne, a aktorstwo drewniane. Sąsiedzi na fotelach obok wręcz śmiali się w dramatycznych momentach...
OdpowiedzUsuńOjej, to smutne.Będziesz mógł porównać w całości, nie po fragmentach już w styczniu - warszawski spektakl ma trafić na stronę TWON (VOD). Mnie się uwspółcześnienie Weissa toporne nie wydało. A jak w Poznaniu ze stroną wokalną? Sprawdziłam, że też mieliście Zalasińskiego i Lubańską, ale to mniejsze role. U nas Ewa Tracz była wspaniała.
OdpowiedzUsuńNiezły Dominik Sutowicz jako Manru, bardzo słaba Magdalena Nowacka jako Ulana. Bardzo ciekawy Jagu Szymona Kobylińskiego. Lubańska jak zawsze dobra, ale to taka mała rola...
UsuńZgadzam się w całej rozciągłości - świetna Lubańska (i dyrygent), dobry tenor, słaby sopran... Co do samej produkcji, to najbardziej podobał mi się akt II, akt III to już za dużo pomieszania z poplątaniem. Koniec-końców bawiłem się dobrze (choć zarzuty wobec produkcji i wykonawców mam, o czym pisałem u siebie) i nie żałuję, że skorzystałem z zaproszenia Opery Poznańskiej.
UsuńSerdecznie pozdrawiam!
Z Waszych relacji wynika, że trzeba by było przenieść Tadeusza Kozłowskiego do Warszawy lub Ewę Tracz do Poznania i byłby muzycznie spektakl znakomity.
OdpowiedzUsuńWszystko wskazuje na to, że tak - kto wie, może któryś z teatrów będzie miał taki strzał w dziesiątkę w przyszłym roku? Czego wszystkim życzę w 2019 roku.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!