Kiedy jeden z ulubionych reżyserów wystawia operę, do której
mam słabość, w dodatku na scenie znanej z odwagi i innowacyjności oczekiwania i
ciekawość rosną do niepokojących rozmiarów. Studziłam je przypominaniem sobie,
że od dłuższego czasu Robert Carsen cierpi na wyraźną zapaść twórczą produkując
bliźniaczo do siebie podobne spektakle z metateatralnymi grami w roli głównej
jeśli zaś swoją ulubioną metodę porzuca wychodzi mu absurdalny aczkolwiek wciąż
wizualnie wyrafinowany „Don Carlo” (Strasburg). „Umarłe miasto” pozwala na inscenizacyjne eksperymenty, ale z kolei one
nie leżą w temperamencie Carsena, zazwyczaj chłodnego i eleganckiego. I właśnie
ta opcja się potwierdziła przy oglądaniu, niestety. Oczywiście, można przyjąć,
iż już w partyturze istnieje wystarczająca ilość szaleństw i parkosyzmów, żeby
jeszcze dokładać w warstwie wizualnej.
Tym niemniej chciałoby się chociaż odrobinę fantazji, chociaż trochę inspiracji
– a tym razem ze sceny Komische Oper wiało lodem, bo Carsen zrobił swoje
przedstawienie po literze raczej niż z ducha Korngolda. To, co było widać niczego
nie ujmowało ani nie dodawało temu, co słychać. Może w czasach regietheatru
powinnam się z tego cieszyć, może właśnie tak być powinno, ale … ja się
nudziłam, co na „Umarłym mieście” zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu (a
trochę doświadczeń z tą operą już się zebrało, o czym świadczą wpisy na jej
temat na blogu). Trudno za powiew świeżości uznać finał, w którym Frank i
Brigitta odziani w białe fartuchy okazują się być personelem instytucji
medycznej najwyraźniej nieskutecznie dbającej o zdrowie psychiczne Paula. Na
usprawiedliwienie Carsena można dodać, iż nie trafili mu się śpiewacy z
prawdziwym talentem aktorskim, ale przecież wsparcie ich w tym względzie należy
do reżysera. A tu, mimo tekstu napakowanego krańcowymi, egzaltowanymi emocjami
i namiętnościami nie udało się stworzyć żadnej relacji pomiędzy bohaterami. Zabójczej
partii Paula podjął się czeski tenor Aleš
Briscein wykonujący głównie repertuar liryczny. Nie uwodzi on atrakcyjną barwą
głosu, ale jak na taką rolę wypadł naprawdę dobrze. Wytrzymał kondycyjnie, nie
miał większych problemów z przebiciem się przez orkiestrę, ładnie prowadził
kantylenę (co przy długich, „straussowskich” liniach wokalnych jest ważne). Czasem
tylko ekstremalne góry atakował falsetem, ale niezbyt często. Sara Jakubiak
okazała się adekwatną, przyjemną w brzmieniu Marie/Mariettą a Maria Fiselier
całkiem udaną Brigittą. Najbardziej udaną kreację dał w tradycyjnie łączonych
partiach Franka i Fritza Günter Papendell, posiadacz pięknie brzmiącego głosu
barytonowego, którym świetnie wykonał nie tylko jeden z dwóch najbardziej znanych
numerów opery – pieśń Pierrota „Mein Sehnen, mein Wähnen”. Ainārs Rubiķis też
może sobie dopisać “Umarłe miasto” do listy sukcesów, a nie jest to dzieło
łatwe do dyrygowania. Godne podziwu wydało mi się przede wszystkim doskonałe
rozplanowanie planów dźwiękowych i dbałość o szczegół, przy którym żadne smaczki,
w które partytura obfituje nie ginęły.
Już po seansie
zaczęłam sobie porównywać ten spektakl z warszawskim, który mam ciągle w
pamięci. Gdybym miała możliwość postawienia się w roli boskiego montażysty i
zmiksowania tych dwóch przeniosłabym przede wszystkim berlińskiego Paula i
Franka do Warszawy i byłby to wówczas wielki sukces. Miłośnikom „Umarłego
miasta” serdecznie polecam taki eksperyment wyobraźni, jako, że oba
przedstawienia dostępne są w sieci.
P.S. Z przyjemnością
donoszę tym, którzy jeszcze nie słyszeli o sukcesie Aleksandry Kurzak w OnP. Śpiewała
tam Violettę w „Trafiacie” i doczekała się standing ovation, co w Paryżu zdarza
się znacznie rzadziej niż u nas. Może francuska prasa przestanie wreszcie pisać
o niej głównie per „la femme de Roberto Alagna”.
Strasznie się wynudziłem na tym spektaklu. Pamiętam sprzed lat takie "Umarłe miasto" - z Kerlem i Denoke zdaje się - i ono było odkrywcze. Tu w zasadzie wyszła taka mieszczańska historyjka o jednym panu, co to mu się pomieszało.
OdpowiedzUsuńJa też. Natomiast czy tamto przedstawienie było odkrywcze - tu już mam wątpliwości. Pamiętam, że niektóre chwyty wydawały mi się łopatologiczne, krańcowość czasem śmieszna. Ale rzeczywiście, jakoś to z histerycznymi wybuchami emocji w partyturze współgrało. No i Kerl był najlepszym Paulem, jakiego słyszałam.
OdpowiedzUsuń