czwartek, 4 października 2018

"Umarłe miasto" w Komische Oper



 Kiedy jeden z ulubionych reżyserów wystawia operę, do której mam słabość, w dodatku na scenie znanej z odwagi i innowacyjności oczekiwania i ciekawość rosną do niepokojących rozmiarów. Studziłam je przypominaniem sobie, że od dłuższego czasu Robert Carsen cierpi na wyraźną zapaść twórczą produkując bliźniaczo do siebie podobne spektakle z metateatralnymi grami w roli głównej jeśli zaś swoją ulubioną metodę porzuca wychodzi mu absurdalny aczkolwiek wciąż wizualnie wyrafinowany „Don Carlo” (Strasburg). „Umarłe miasto” pozwala na  inscenizacyjne eksperymenty, ale z kolei one nie leżą w temperamencie Carsena, zazwyczaj chłodnego i eleganckiego. I właśnie ta opcja się potwierdziła przy oglądaniu, niestety. Oczywiście, można przyjąć, iż już w partyturze istnieje wystarczająca ilość szaleństw i parkosyzmów, żeby jeszcze  dokładać w warstwie wizualnej. Tym niemniej chciałoby się chociaż odrobinę fantazji, chociaż trochę inspiracji – a tym razem ze sceny Komische Oper wiało lodem, bo Carsen zrobił swoje przedstawienie po literze raczej niż z ducha Korngolda. To, co było widać niczego nie ujmowało ani nie dodawało temu, co słychać. Może w czasach regietheatru powinnam się z tego cieszyć, może właśnie tak być powinno, ale … ja się nudziłam, co na „Umarłym mieście” zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu (a trochę doświadczeń z tą operą już się zebrało, o czym świadczą wpisy na jej temat na blogu). Trudno za powiew świeżości uznać finał, w którym Frank i Brigitta odziani w białe fartuchy okazują się być personelem instytucji medycznej najwyraźniej nieskutecznie dbającej o zdrowie psychiczne Paula. Na usprawiedliwienie Carsena można dodać, iż nie trafili mu się śpiewacy z prawdziwym talentem aktorskim, ale przecież wsparcie ich w tym względzie należy do reżysera. A tu, mimo tekstu napakowanego krańcowymi, egzaltowanymi emocjami i namiętnościami nie udało się stworzyć żadnej relacji pomiędzy bohaterami. Zabójczej partii Paula podjął się czeski tenor Aleš Briscein wykonujący głównie repertuar liryczny. Nie uwodzi on atrakcyjną barwą głosu, ale jak na taką rolę wypadł naprawdę dobrze. Wytrzymał kondycyjnie, nie miał większych problemów z przebiciem się przez orkiestrę, ładnie prowadził kantylenę (co przy długich, „straussowskich” liniach wokalnych jest ważne). Czasem tylko ekstremalne góry atakował falsetem, ale niezbyt często. Sara Jakubiak okazała się adekwatną, przyjemną w brzmieniu Marie/Mariettą a Maria Fiselier całkiem udaną Brigittą. Najbardziej udaną kreację dał w tradycyjnie łączonych partiach Franka i Fritza Günter Papendell, posiadacz pięknie brzmiącego głosu barytonowego, którym świetnie wykonał nie tylko jeden z dwóch najbardziej znanych numerów opery – pieśń Pierrota „Mein Sehnen, mein Wähnen”. Ainārs Rubiķis też może sobie dopisać “Umarłe miasto” do listy sukcesów, a nie jest to dzieło łatwe do dyrygowania. Godne podziwu wydało mi się przede wszystkim doskonałe rozplanowanie planów dźwiękowych i dbałość o szczegół, przy którym żadne smaczki, w które partytura obfituje nie ginęły.
Już po seansie zaczęłam sobie porównywać ten spektakl z warszawskim, który mam ciągle w pamięci. Gdybym miała możliwość postawienia się w roli boskiego montażysty i zmiksowania tych dwóch przeniosłabym przede wszystkim berlińskiego Paula i Franka do Warszawy i byłby to wówczas wielki sukces. Miłośnikom „Umarłego miasta” serdecznie polecam taki eksperyment wyobraźni, jako, że oba przedstawienia dostępne są w sieci.
P.S. Z przyjemnością donoszę tym, którzy jeszcze nie słyszeli o sukcesie Aleksandry Kurzak w OnP. Śpiewała tam Violettę w „Trafiacie” i doczekała się standing ovation, co w Paryżu zdarza się znacznie rzadziej niż u nas. Może francuska prasa przestanie wreszcie pisać o niej głównie per „la femme de Roberto Alagna”.






2 komentarze:

  1. Strasznie się wynudziłem na tym spektaklu. Pamiętam sprzed lat takie "Umarłe miasto" - z Kerlem i Denoke zdaje się - i ono było odkrywcze. Tu w zasadzie wyszła taka mieszczańska historyjka o jednym panu, co to mu się pomieszało.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też. Natomiast czy tamto przedstawienie było odkrywcze - tu już mam wątpliwości. Pamiętam, że niektóre chwyty wydawały mi się łopatologiczne, krańcowość czasem śmieszna. Ale rzeczywiście, jakoś to z histerycznymi wybuchami emocji w partyturze współgrało. No i Kerl był najlepszym Paulem, jakiego słyszałam.

    OdpowiedzUsuń