sobota, 27 października 2018

Rozpacz w tonacji dur - "Orfeusz i Eurydyka" w Paryżu


Kończy się październik i nadchodzą te specyficzne dni roku, które media zwyczajowo nazywają czasem refleksji. Ale czy mamy na nią czas? Poganiani nieustannie natrętną myślą, że trzeba jeszcze być tu, tu i tam, ściśnięci w tłoku na cmentarzu, walczący z nieprzyjaznymi warunkami atmosferycznymi oraz ciężkimi, delikatnymi i nieporęcznymi rzeczami (kwiaty i znicze) jesteśmy zmęczeni bardziej niż po trudnym dniu w pracy. Chrześcijański sens tych świąt trochę nam umyka.  Więc może by inaczej, niekoniecznie po naszemu? Przenieść się , choćby tylko na 100 minut do świata, w którym można ubłagać wszechmocne bóstwo by przywróciło nam osobę utraconą?  Paryska Opera Comique raczej nieprzypadkowo zaplanowała premierę „Orfeusza i Eurydyki” właśnie na teraz. Historię trackiego śpiewaka i jego ukochanej przywołanej siłą miłości z tamtej strony opowiadano nam już w tylu różnych mutacjach, że przed spektaklem rzadko wiesz co konkretnie usłyszysz i zobaczysz. W paryskim teatrze dzieło Glucka oddano w ręce Raphaëla Pichona i zrobił on to, co inni przed nim i po nim (zapewne) – uznał iż wie lepiej. Od wszystkich. W związku z tym pociął i zreformował wersję będącą już opracowaniem – tę przygotowaną w 1859 roku przez Hectora Berlioza dla Pauline Viardot. Na uznanie dyrygenta nie zasłużyła „zbyt pompatyczna” jego zdaniem uwertura, zastąpiona fragmentem baletu „Dom Juan”. Skasowano też, co jest w naszych czasach częste lieto fine oraz pozbyto się nazbyt typowego dla epoki przedklasycznej (a wszak Gluck klasykiem był, nieprawdaż?) klawesynu. W sferze obrazkowej reżyser i scenograf  Aurélien Bory zachował daleko idącą wstrzemięźliwość ograniczając się do umieszczenia w przestrzeni scenicznej luster odbijających postacie główne i tancerzy- chórzystów (bez zbliżeń kamery trudno ich było odróżnić) personifikujących nieszczęsnych mieszkańców Tartaru i furie. Takie rozwiązanie widziałam już wielokrotnie i jakoś nigdy nie dostrzegałam nowych sensów, jakie miałoby generować. Nie bardzo też potrafię pojąć dlaczego z tytułowych małżonków uczyniono właściwie bliźnięta zaopatrując oboje w identyczne blond peruki i podobne w kroju marynarki (różniły się kolorem). Jeśli miało to jakiś głębszy zamysł, do mnie nie dotarł, podobnie jak akrobatyczne wyczyny Amour. Za to spore wrażenie zrobiły sceny ponownego umierania Eurydyki ogarnianej i pochłanianej przez czerń. Ogólnie biorąc ta produkcja jest raczej ascetyczna  i niezbyt fascynująca, co przerzuca cały ciężar odpowiedzialności na barki realizatorów strony muzycznej. W tym wypadku okazało się to bardzo dobrym posunięciem, bo mieliśmy do czynienia z ludźmi, którzy wiedzą doskonale jaki rezultat chcą osiągnąć i potrafią to zrobić. Raphaël Pichon perfekcyjnie przygotował znakomitych muzyków z Ensemble Pygmalion a dzięki pozbyciu się suchego, twardego brzmienia klawesynu (tak zazwyczaj odbieram dźwięk tego instrumentu) muzyka zdawała się płynąć jakoś subtelniej. Lea Desandre okazała się idealną odtwórczynią niewielkiej rólki Miłości. Hélène Gilmette  była podobno zaziębiona, ale poza pierwszymi, nieco kanciastymi słowami nie dało się tego zauważyć. Nie stworzyła kreacji scenicznej, ale nie dostała takiej szansy od reżysera. Jakkolwiek jednak nie wypadłyby te postacie, w tej operze ważny jest przede wszystkim Orfeusz. Wielu odtwórców tej roli przekonało się na własnej skórze jak bardzo trudno dobrze ją wykonać, ostatnio Philippe Jaroussky. Niełatwo bowiem o pełną kontrolę wokalną, kiedy ma się tyle przekazania słuchaczowi, a w związku z tym zazwyczaj strona techniczna dominuje – śpiewak stara się brzmieć stylowo i pięknie. Tym razem tak się nie stało i dostaliśmy wspaniałą, pełną kreację, której nie zawaham się nazwać wybitną. Nie mam tu miejsca, by analizować ją dźwięk po dźwięku, skupmy się więc na fragmencie najbardziej znanym. „J’ai perdu mon Euridice”  czy po włosku „Che faro senza Euridice”  (swoją drogą niby to samo, ale jednak nie to samo) to aria ogromnie skomplikowana. Gluck napisał ten krzyk rozpaczy w tonacji dur, którą zazwyczaj wyraża się radość i dla słuchacza nieświadomego znaczenia tekstu czasem całość brzmi po prostu gładko i ślicznie, zwłaszcza, że melodia należy do tych wpadających w ucho i czepliwych. Zbyt często dostajemy w tym przypadku przebój zaśpiewany szalenie elegancko i nienagannie od strony wokalnej, ale niewiele znaczący. Mieli z tym kłopot nawet Maria Callas czy Luciano Pavarotti oraz legiony innych . Długo czekałam na współczesnego, „swojego” Orfeusza i wreszcie jest!  Pewnie nie powinnam być zaskoczona, że okazała się nim Marianne Crebassa, której karierę obserwuję z dużą przyjemnością od kilku zaledwie lat (ze względu na młody jej wiek – urodziła się w grudniu 1986). Francuska mezzosopranistka dysponuje pięknym, soczystej barwy instrumentem, znakomicie prowadzonym, giętkim i ciepłym. Ma też wszelkie zalety zwierzęcia scenicznego, bez problemu skupia na sobie uwagę czy to w dramacie czy komedii. Ma wdzięk i figlarną lekkość, a także urodę (wyraziste, wielkie ciemne oczy). Ale to wszystko nie było jej potrzebne w partii Orfeusza. Posłuchajcie, proszę choćby „J’ai perdu…” (link na końcu). Crebassa momentami nie brzmi pięknie, a już na pewno nie gładko, głos jej się załamuje jak wtedy gdy płaczemy z głębi serca nie przejmując się tym, jak otoczenie odbierze naszą wykrzywioną twarz. W tej interpretacji nikt, nawet ktoś nieznający kontekstu i nie rozumiejący słów nie będzie miał wątpliwości z jak strasznym bólem i rozpaczą zmaga się bohater. Warto usłyszeć, nie przegapcie tego – takie role nie zdarzają się często!






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz