Chciałam zakończyć blogowy rok relacją o pozytywnym
wydźwięku i – jak widzicie – udało się. Życzę Wam, drodzy Czytelnicy prawdziwej
symfonii radości na te Święta (sporo muzycznych łakoci pod choinką) i melodyjnego Nowego Roku!
poniedziałek, 24 grudnia 2018
"Attyla" w La Scali
niedziela, 16 grudnia 2018
Płomień radości czyli Desdemona na katafalku - "Otello" w Monachium
Jeżeli wieści o zmierzchu regietheatru
są prawdziwe, w niemieckich domach operowych jeszcze o tym nie wiedzą (o
naszych nie mówiąc). Jadąc na przykład do Bayerische Staatsoper zazwyczaj
możesz się spodziewać wysokiego poziomu muzycznego i produkcji zrobionej według
najgorszych wzorców nowomodnej (teraz już powoli staromodnej) reżyserii.
Oczywiście, i w Monachium są wyjątki, ale to na ogół spektakle już wieloletnie,
powoli niestety zastępowane. Z pracą Amélie Niermeyer zetknęłam się po raz pierwszy nie tak dawno,
bo dwa lata temu przy okazji jej lokalnego debiutu z „Faworytą”. Przedstawienie
okazało się obciążone wszystkimi, typowymi dla nurtu wadami, ratowali je przede
wszystkim śpiewacy a mimo to zatrudniono Niermeyer ponownie. I sytuacja się
powtórzyła - inscenizacja była najsłabszą stroną bawarskiego „Otella”. Tym
razem loteria biletowa nie przyniosła mi szczęścia, a nie miałam tyle
determinacji żeby czyhać na zwroty, pozostała mi więc transmisja. Aby nie
zaczynać od narzekań mogę powiedzieć, że
strona wizualna nie okazała się przynajmniej przykra dla oka zaś Anja
Harteros nie mogła narzekać na swój wizerunek sceniczny. Tyle pozytywów. Reszta
jak zazwyczaj – wtórna, banalna, łopatologiczna, momentami śmieszna w sposób
niezamierzony i po prostu niemądra. Wytłumaczono nam (na pewno tego nie
wiedzieliście…), iż rzeczywistości kobiety i mężczyzny bywają dramatycznie różne,
że ona i on patrząc na to samo widzą zupełnie co innego. Stąd wzięły się dwie
symultaniczne dekoracje – jej w głębi sceny (intymny i wewnętrzny świat
żeński), jego na froncie (ekspansywny i zewnętrzny świat męski). Ta koncepcja w
finale doprowadza do sytuacji absurdalnej – ciało Desdemony spoczywa z tyłu a
umierający Otello czołga się by ją ostatni raz pocałować w „swojej” części , w
stronę pustego łóżka. Sensu w tym nie ma, a wzruszenie i napięcie zabija. To nie jedyna taka subtelność w spektaklu –
na jego początku dowiadujemy się, że do ognia (płomień namiętności, rozumiecie
Państwo) lepiej się za bardzo nie zbliżać, bo można spłonąć. Dublerka bohaterki
(w identycznej charakteryzacji) tak czyni i po chwili mamy efekt specjalny –
pali się jej cała ręka od dłoni do ramienia, a wszystko w takt grzmiącego chóru
„Fuoco di gioia” („Płomień
radości”). Są i inne pomysły mające
kiepskie sceniczne konsekwencje . „Otello” ma jedno z najmocniejszych otwarć w
historii gatunku, Verdi na pisał taką burzę, że czuje się szalejącą we włosach
i szarpiącą ubranie słoną nawałnicę. A
my zobaczyliśmy Desdemonę (jako, że właściwie całą akcję widzimy z jej perspektywy)
w napięciu obserwującą zdarzenia dla nas niewidoczne – chór stał wprawdzie na
froncie, ale całkowicie nieoświetlony i nieruchomy. Szkoda, bo Kirył Petrenko
wraz ze swoją (jeszcze) orkiestrą dali taki popis, że właściwie należałoby
przygładzić potarganą przez wiatr fryzurę. To był chyba najlepiej dyrygowany i
grany współczesny „Otello”, jakiego słyszałam. Oj, będzie po Petrence wielka
żałoba w Monachium, kiedy bodajże w styczniu odjedzie by objąć stanowisko szefa
Filharmoników Berlińskich! Anja Harteros na szczęście dla miejscowych melomanów
nigdzie się nie wybiera, a wręcz przeciwnie – postanowiła swe i tak nieczęste
wyjazdy ograniczyć do Europy, znając ją, niezbyt dalekiej. Desdemonę Harteros
ma od dawna w repertuarze i zawsze jej w tej roli wokalnie perfekcyjna – tym
razem też. Dodaje poza tym od siebie
pierwiastek tylko jej właściwy, przenoszący słuchaczy (przynajmniej niektórych)
trochę bliżej światła. Dlatego zawsze warto być świadkiem występów tej
sopranistki, nawet jeśli trafi się na nienajlepszy dzień (zdarzają się artystce
błędne decyzje repertuarowe). Obu najważniejszych panów można scharakteryzować podobnie – głosy
ciut za małe, ale wydatnie nadrabiają inteligencją i przede wszystkim muzykalnością
oraz interpretacją. Gerald Finley stworzył Iagona wręcz demonicznego, śliskiego
jak wąż i jak ten gad jadowitego. „Credo” było fragmentem całej koncepcji roli,
nie zaś gwiazdorskim numerem. „La morte e il nulla” zostało rzucone cichutko i
jakby mimochodem, ale ta fraza ma swoją moc nawet tak zaśpiewana (nie bez
powodu Arrigo Boito przeniósł ją do „Otella” z „Giocondy”). Jonas Kaufmann
konsekwentnie buduje swojego introwertycznego Otella – tu od początku był
człowiekiem głęboko poranionym, przygniecionym traumą wojenną (dziś
zdiagnozowano by pewnie zespół stresu pourazowego), niezdolnym do radości.
„Esultate” wypadło doskonale pod względem wokalnym, ale okazało się
paradoksalnie bardzo smutne. Od strony czysto muzycznej: Kaufmann miał kłopoty
w drugim akcie, ale poza tym mi się bardzo podobał. To nadal nie jest i pewnie
już nie będzie mój ulubiony Otello, ale słucham go w tej roli z dużą
przyjemnością. Tym razem większe wrażenie zrobiła na mnie interpretacja
drugiego z monologów, finałowego. Do głównych protagonistów dostosowali się
poziomem bohaterowie drugiego planu, zwłaszcza Cassio – Evan LeRoy Johnson i
Emilia – Rachel Wilson. Pomimo kontrowersyjnej inscenizacji będę ten spektakl
wspominać bardzo dobrze.
P.S.
Zgodnie ze współczesną zasadą prezentacji przy okazji pracy reżyserskiej swych
lęków i obsesji pani Niermeyer ujawniła się jako osoba dręczona najwyraźniej
przez jakąś kwietną traumę. Niewinne z pozoru rośliny zyskały u niej wymiar
złowróżbny- Desdemona fetowana jest zgodnie z partyturą radosnym chórem, ale w
obrazku układana na wcześniej zasypanym kwitnącymi gałązkami łożu katafalku.
Później kwiaty towarzyszą duetowi Iagona i Otella aż wreszcie tuż przed
uduszeniem małżonki ten ostatni wkracza do sypialni z bukietem w ręku by znów
przygotować odpowiednio przyszłe miejsce zbrodni. Biedna Amélie Niermeyer…
piątek, 7 grudnia 2018
Czara goryczy - "Król Roger" w Operze Narodowej
Odbiorców wrażliwych uprasza się o niekontynuowanie czytania
tego tekstu. Padną w nim słowa mocne i przykre, ale po wielu operach
zniszczonych przez Trelińskiego tama puściła, bo tym razem chodziło o jedno z
moich ukochanych dzieł. Wybierając się do Teatru Wielkiego byłam pełna
radosnego oczekiwania na kolejne spotkanie ze wspaniałą muzyką Szymanowskiego i
pełna obaw, co zobaczę na scenie. Szef artystyczny TWON nie styka się z „Królem
Rogerem” po raz pierwszy a jego poprzednie inscenizacje (warszawska i wrocławska)
pozostawiły raczej dobre wspomnienia, ale dziś sytuacja jest inna. Mariusz
Treliński cierpi na wyraźną zapaść twórczą i jego nowe inscenizacje jedna po
drugiej wyglądają bliźniaczo podobnie, opierają się na wiecznie tych samych,
ogranych chwytach. Pierwsze zdjęcia zapowiadały dokładnie to, co zwykle –
ciemność przecinaną ostrymi światłami, zieloną ścianę, wózek inwalidzki,
lustrzane powierzchnie, obowiązkową armaturę sanitarną. Wszystko każe się
zastanowić, czy na ograniczenie inwencji nie zaczyna też cierpieć Boris Kudlička, ale przecież scenograf
musi dopełnić wizję reżysera. Zaczęłam przekonywać siebie do nieoceniania
książki po okładce – może jednak Treliński powie mi o Rogerze coś, czego nie
wiem, czego się nie spodziewałam. To wyjątkowa opera, w której możliwości
odkrywania nowych światów i głębi znaczeń są nieograniczone, mimo iż sam tekst
libretta brzmi dziś nie tylko archaicznie, ale momentami nawet grafomańsko. Tak
próbowałam zagłuszyć złe przeczucia -
niestety rzeczywistość okazała się znacznie gorsza od nich. Treliński osiągnął
dno, a patrząc na jego kondycję możemy się jeszcze spodziewać pukania od spodu.
Cały „Król Roger” okazał się antologią autoplagiatu (jak powiedziała mi miła
pani w antrakcie – można ponumerować, dać do mediów i szanowna publika nie
będzie musiała fatygować się do teatru) z niewielką domieszką tego, co
ściągnięte od Warlikowskiego. Nie miało to żadnego sensu i koncepcji całości,
stanowiło zlepek słabo ze sobą powiązanych scenek. Ale największą zbrodnię
popełniono na muzyce Szymanowskiego. Tego się wybaczyć nie da. Mariusz
Treliński jest głuchy – ów przykry fakt znamy od dawna. Jeśli nie – puszczenie
chóru przez głośniki, kiepskiej jakości w dodatku dobitnie musiałoby świadczyć
o złej woli i kreciej robocie. Podobnie jak zatrudnienie Grzegorza Nowaka nie
tylko do pracy w Operze Narodowej, ale do muzycznego szefowania tej instytucji.
Przecież jeśli nawet reżyser cierpi na słuchową niesprawność dyrygent jest od
tego, żeby mu na takie horrendalne potraktowanie muzyki nie pozwolić. Nowak nie
tylko pozwolił, ale sam, nie po raz pierwszy udowodnił, że partytura dalece
przerasta jego możliwości, że bardzo mu się spieszy do domu i na koniec – że niezmiernie
mu przeszkadzają jacyś pętający się po scenie osobnicy wydający na domiar złego
głośne dźwięki. Śpiewakom dyrygent nie tylko nie pomógł, on ich sabotował
kompletnie nie panując nad zagłuszającą orkiestrą i dyktując nieracjonalnie
szybkie tempa, w których niektórzy się gubili. Wokalnie najlepiej sprawdził się
Tomasz Rak jako Edrisi i to właściwie wystarczy za recenzję (kiedy artysta
drugoplanowy wodzi rej, dobrze nie jest). Łukasza Golińskiego można
usprawiedliwiać niepełną dyspozycją, ogłoszoną przed spektaklem. Mimo niej nie
śpiewał źle (ma piękny głos), ale wypadł blado. Roger to postać niedookreślona,
jeśli wykonawca nie wypełni jej, z pomocą reżysera własną interpretacją i
osobowością tak się to kończy. Elin Rombo, kolejna kiepska śpiewaczka, którą
dostaliśmy w pakiecie (koprodukcja) zaprezentowała niezłą polską wymowę i tyle
dobrego mogę o niej powiedzieć. Arnold Rutkowski brzmiał płasko i
monochromatycznie.
W całej sprawie najsmutniejsze wydaje mi się to, iż produkcja
Trelińskiego powędruje na narodowe sceny Pragi i Sztokholmu i w takim bezkształcie
poznają „Króla Rogera” miejscowi widzowie. Czy będą chcieli do niego wrócić? Ja
w każdym razie serdecznie Państwu odradzam wizytę w TWON, zwłaszcza, jeśli
lubicie operę Szymanowskiego. Nie róbcie sobie tej przykrości!
Subskrybuj:
Posty (Atom)