Cornélie Falcon jako Esmeralda |
„Katedra
Marii Panny w Paryżu” przez niemal dwieście lat funkcjonowania w kulturze
zainspirowała niezliczone adaptacje – były dramaty, filmy, obrazy, komiksy, gry,
jeden z najsłynniejszych musicali wszechczasów z kultową rolą Garou, balet i
wreszcie, chociaż niewielu o tym pamięta, opery. Wśród nich jedna szczególna,
bo z librettem pióra … Victora Hugo. Dzieje jej powstania i recepcji są
opowieścią samą w sobie, i to opowieścią zdumiewającą mimo banalnego początku. A
można za niego przyjąć trudne narodziny we wpływowej i majętnej rodzinie
Bertin. Dziewczynka, której nadano imię Louise skutkiem problemów przy
pojawieniu się na świecie została częściowo sparaliżowana i całe życie spędziła
na wózku inwalidzkim. Była jednak
utalentowana w wielu dziedzinach i czy to skutkiem postępowych jak na tamte
czasy poglądów, czy też braku szans na dobre zamążpójście nie tylko nie przeszkadzano jej, ale wręcz
pomagano rozwijać rozliczne pasje artystyczne. Uczyła się więc muzyki,
malarstwa, próbowała swych sił w poezji. Jej pierwsza opera „Guy Mannering” (z
librettem według Waltera Scotta) powstała gdy kompozytorka miała 19 lat i nigdy
nie pojawiła się na scenie, ale już następne – „Wilkołak” i „Fausto” (tak,
porwała się na Goethego) wystawiała paryska Opéra Comique. Tymczasem wielkie
triumfy kasowe zaczęła na rynku wydawniczym święcić powieść Victora Hugo i wielu
było chętnych do przerobienia jej na operę, w tym Berlioz i Meyerbeer, autor
nie zgadzał się jednak na adaptację. Wreszcie ulegając prośbom zaprzyjaźnionej
rodziny postanowił oddać swoją historię w ręce panny Bertin, ale libretto
chciał napisać sam. Nie był to dobry pomysł, tekst się mistrzowi nie udał –
przede wszystkim dlatego, że Hugo ciął nie tam, gdzie było trzeba. Skutkiem
tego niemal straciliśmy wątek Quasimoda, który został wyrzucony na drugi plan
na pierwszym pozostawiając konwencjonalną love story między Esmeraldą i
Phoebusem i pożądliwego księdza. Gdy zapis libretta trafił w ręce cenzorów
powieściowy oryginał był już na indeksie kościelnym, właśnie głównie za sprawą
postaci Claude’a Frollo – człowieka zdolnego do każdej zbrodni w imię fizycznej
żądzy. Cenzura wymusiła więc zmianę tytułu na „La Esmeralda” i takie zmiany
słów, które usuwały jakiekolwiek odniesienia do kapłańskiego stanu czarnego
charakteru. Premiera odbyła się 14 listopada 1836 w Théâtre de l'Académie
Royale de Musique i , delikatnie mówiąc nie była sukcesem a wiązała z awanturą
i zamieszaniem, mimo, że w jej realizację zaangażowane były tuzy ówczesnego
francuskiego świata artystycznego. Muzycznie przygotował ją sam Hector Berlioz,
w rolach głównych wystąpiły supergwiazdy :
Cornélie Falcon i Adolphe Nourrit, nawet bogatą scenografię i kostiumy
projektowali ludzie cieszący się w swoich dziedzinach zasłużoną estymą. Nic to
nieszczęsnej „Esmeraldzie” nie pomogło, zaszkodzili jej natomiast bardzo
zwolennicy teorii spiskowej, według których jeśli w partyturze były udane
fragmenty, to z pewnością napisał je … Berlioz, a nie jakaś tam panna Bertin.
Przykro wspominać, ale wśród zawistnych awanturników wznoszących wrogie wobec
rodziny Bertin w ogóle (o to chodziło – drażnili wpływami i majątkiem) zaś
autorce w szczególe był Alexandre Dumas – ojciec. Po tym nieudanym starcie
opera miała jeszcze kilka wystawień i znikła ze sceny aż do roku 2002, kiedy to
w celu uczczenia 200-lecia urodzin Victora Hugo zaprezentowano w Besançon
wersję z fortepianem (zredagowaną przez Berlioza i Liszta). Sześć lat później
zdecydowano się dać jej szansę na kontakt z widownią w Montpellier. Była to wprawdzie
tylko forma koncertowa, ale za to orkiestrowa. To właśnie wykonanie nagrała i
wydała pod swoim szyldem firma Accord i ono, jako jedyne dostępne stało się
podstawą dzisiejszego posta. Zasadnicze pytanie jest oczywiste – czy „La
Esmeralda” warta była okrutnego wyroku losu i zniknięcia w otchłani
niepamięci? Przesłuchałam płyty uważnie
i kilkakrotnie i nadal nie umiem udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Najsilniejsze wrażenie, jakie miałam przy
pierwszym słuchaniu to nieprawdopodobna melodyjność tej muzyki,, i to taka
wprost, typu raczej włoskiego niż francuskiego. Zaskoczyła mnie też
lekkostrawność całości, ale tu rękę przyłożyli realizatorzy nagrania obsadzając je
głosami na mój gust nieco nazbyt delikatnymi. Sama kompozytorka popełniła chyba
zasadniczy błąd dając dwie role tenorom – w partii Quasimoda prosiłoby się o
barytona!. W partyturze mamy małe perełki, ze szczególnym uwzględnieniem
dramatycznej arii basowej, arii Quasimoda o dzwonach, popisu Phoebusa i jego
duetu z Esmeraldą. Ogólnie – „La Esmeralda” zapewne nigdy nie znalazłaby się w
repertuarowym kanonie i nie zasługuje na to, ale … tego się przyjemnie słucha,
więc od czasu do czasu, czemu nie. Niestety, obawiam się, że nagranie z którym
miałam do czynienia sytuacji nie polepszy, przede wszystkim ze względu na
całkowicie chybioną obsadę roli tytułowej. Skoro na premierze śpiewała ją sama Cornélie
Falcon powinniśmy słyszeć głos typu, któremu dała nazwisko – na pograniczu
sopranu i mezzo, dramatyczny, nasycony, gęsty. A dostaliśmy Mayę Boog,
superlekki i miły w odbiorze głosik, w którym nie ma cienia zmysłowości i
fatalizmu. Z dwóch tenorów lirycznych bardziej podobał mi się Frédéric Antoun
jako Quasimodo, ale i Manuel Nuñez Camelino w eksponowanej partii Phoebusa nie
zawiódł. Największą wokalną atrakcją okazał się Francesco Ellero d'Artegna,
doświadczony włoski bas w którego interpretacji Frollo był najważniejszym bohaterem opery. Piękny głos o sporej głębi i sile, znakomite legato, wspaniałe
wyczucie postaci. Lawrence Foster dyrygował z temperamentem uważnie towarzysząc
swoim solistom.
„La
Esmeralda” nie jest dziełem wielkopomnym, ani nawet takim, do którego chce się
wielokrotnie powracać. Ale – czasem warto oderwać się od pomników i poświęcić
dwie godziny na coś piankowo lekkiego i miło brzmiącego. Zwłaszcza teraz.
Katedra wbrew niektórym doniesieniom nie spłonęła, jest i będzie. Za pięć lat,
za dziesięć…
Louise-Agelique Bertin |