czwartek, 21 stycznia 2021
Tanti auguri, Maestro !!!
Zastanawiałam się jak uczcić okrągłe urodziny Placido Domingo. Materiałów na temat niego samego i jego bardzo długiej, przebogatej kariery jest tak dużo, iż każdy może znaleźć coś dla siebie. I ci, którzy go kochają, i ci, co wręcz przeciwnie. Argumenty na swą rzecz znajdzie każdy. Zarówno strażnicy Jedynie Słusznych Idiomów – włoskiego czy wagnerowskiego oburzeni „kalaniem” tychże jak wyznawcy czczący mistrza jako jedyne żyjące bóstwo opery. O jego charakterze też wielu ma coś do powiedzenia, zwłaszcza ci, co go nie znają lub ukrywają swoją tożsamość. Nie będę się do tego odnosić, recenzować jego występów ani zastanawiać nad prawem do śpiewania partii barytonowych. Dziś ma być laurka a ten dzień sprzyja przypomnieniu najwcześniejszego etapu tej kariery. Podzielę się też z Wami jednym osobistym wspomnieniem, ale to później. Na razie – od początku. Urodził się 21.01.1941 w Madrycie. Z miejsca przyjścia na świat jest do dziś dumny i mimo, że mieszkał także w wielu innych miastach na świecie wciąż uważa się za „El Gato” – kota. Mama i tata, Pepita Embil (Baskijka) i Jose Domingo Ferrer (pochodzenia katalońsko-aragońskiego) byli śpiewakami zarzueli i mieli własną trupę, co zapewniło małemu Placido a potem też jego młodszej siostrze ciekawe, ale też nomadyczne życie związane z muzyką i teatrem. W roku 1949 rodzina przeniosła się do Meksyku, co dawało więcej szans na pracę a jednocześnie nie zmuszało do zmiany języka ani kręgu kulturowego. Tam też Placido rozpoczął oficjalną naukę muzyki (nieoficjalną ze względu na rodziców miał zapewnioną od urodzenia) uwieńczoną błyskawicznym wejściem na scenę i do zawodu. Praktykę teatralną miał, jak głosi legenda od mniej więcej trzeciego roku życia, bo wiadomo – w zarzueli, tak jak i w operze czasem potrzebne jest dziecko. Poza tym robił wszystko – bywał rekwizytorem, akompaniatorem, próbował dyrygować (wbrew niektórym złośliwcom ma na to papiery, studiował u nie byle kogo, bo Igora Markiewicza). Intensywnie zajmował się wówczas nie tylko nauką i pracą, ale też znalazł czas na życie osobiste. Znalazł tak skutecznie, że mając lat 16 wziął ślub z dwa lata starszą koleżanką, studentką pianistyki Aną Marią Guerra Cue. Po niespełna roku , w czerwcu 1958 urodził się im syn, Jose a młodzi rodzice szybko się rozstali. Małżeństwo to zostało zresztą unieważnione przez kościół ze względu na niedojrzały wiek pana młodego. Tak więc stając do przesłuchania w stołecznym Pallacio de Bellas Artes w roku 1959 młodziutki baryton był już tatą. Słuchający go wtedy uznali, że głos kandydata ma nieco większe możliwości niż jemu samemu się wydaje i poprosili o coś z repertuaru tenorowego. Zaśpiewał „Amor ti vieta” i tak … został tenorem. Muszę przyznać, że myślałam o tym gdy z okna hotelowego pokoju patrzyłam na robiący wrażenie budynek wspaniałego teatru… Wskutek przesłuchania odbył się debiut operowy Dominga – 23 września 1959 wystąpił jako Borsa w „Rigoletcie”. Czas terminowania w małych rólkach nie trwał długo – już w 1961, mając zaledwie 20 lat debiutował jako Alfredo w „Traviacie” i w tym samym roku pojawił się w USA, konkretnie w Dallas by towarzyszyć Joan Sutherland i Ettore Bastianiniemu jako Arturo w „Lucii z Lammermoor”. Potem nastąpił czas terminowania w Tel Awiwie, który jak sam mówił wiele go nauczył i pozwolił w spokoju, z dala od wielkiego świata budować repertuar. A także cieszyć się młodą żoną, wybraną kiedyś najlepszym sopranem Meksyku Martą Ornelas (Marta jest starsza od męża o 6 lat, pobrali się w 1962), a potem również synami – Placido jr i Alvaro. Później było już Nowy Jork i … sami wiecie co dalej. Nie podejmę się wyjaśnienia z czego wynika niezwykłość Placida Domingo, chociaż kilka tropów to oczywiste oczywistości. Przede wszystkim chyba niesamowita wręcz siła duchowa i wynikająca z niej żywotność a także herkulesowa pracowitość. Przypomnę – przeszedł raka i po dwóch tygodniach od operacji był już na scenie. W wieku 70 lat. W zeszłym roku zachorował na COVID i przetrwał. Potrafi nadal po trudach spektaklu spędzić godziny z tłumem fanów zgromadzonych przed teatrem a nawet dla nich zaśpiewać (z oczywistych przyczyn nie teraz). Nie kieruje już teatrami operowymi, ale wciąż jest niestrudzony w promowaniu młodych talentów. Nadal śpiewa i jest słuchalny i słuchany, chociaż oczywiście to już nie to samo „płynne, stare złoto” co niegdyś . W mojej pamięci na zawsze już pozostanie październikowy wieczór 2005 roku w warszawskim Teatrze Wielkim, kiedy Domingo był jeszcze tenorem i przepięknie śpiewał Siegmunda w koncertowej wersji „Walkirii”. A tam, śpiewał – on stworzył pełną, zachwycającą kreację wokalno-aktorską. I za takie przeżycia, za ich dziesiątki podziękujmy mu dzisiaj, zastrzeżenia odkładając na inne dni. Za jego Hoffmana, Otella, Riccarda. I Don Jose. I Kawalera Des Grieux. I Cavaradossiego . I Samsona. I …
Już jutro, 22.01.2021 o 19 możecie obejrzeć jubilata w transmisji live z Wiener Staatsoper Zaśpiewa „Nabucca” , Abigaille będzie Anna Pirozzi.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Nawet nie wiem od czego zacząć - artysta, który wprowadził mnie w świat opery, jeden z moich ulubionych śpiewaków w ogóle i wielka osobowość sceniczna... Jestem już po drugim wpisie z okazji jego urodzin, a kto wie, czy nie zrobię trzeciego (ale muszę jeszcze dokończyć "Rusłana i Ludmiłę").
OdpowiedzUsuńTo może z innej beczki - Domingo doczekał się wspaniałego hołdu i stworzono muppeta w "Ulicy sezamkowej" inspirowanego jego osobą :)
https://www.youtube.com/watch?v=P1PapN10FUE
Pozdrawiam serdecznie
Tak, ja też go kocham. To jest osobowość tak wielka i niezwykła, że możemy się odnieść tylko do jakiejś niewielkiej jej cząstki, całość jest nie do ogarnięcia.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam wzajemnie.