piątek, 2 lipca 2021

Donizetti na angielskim dworze

Wracamy do Bergamo, miejsca urodzenia Donizettiego i na festiwal jego dzieł. Tym razem edycja 2016 –odsłona pierwsza, dramatyczna – „Rosmonda d’Ingilterra”. Opera powstała w czasach wielkiej popularności kompozytora, ale nie podzieliła sukcesu swoich „sąsiadek” : tuż przed nią triumfy święciła „Lucrezia Borgia” a zaraz po niej „Lucia di Lammermoor”. Tymczasem „Rosmonda” we florenckim Teatro della Pergola” (27 lutego 1834) sukcesu nie odniosła a ta nieudana premiera zaowocowała tylko jedną korzyścią – Donizetti poznał i docenił śpiewającą tytułową rolę Fanny Persiani, która potem stała się wielce użyteczna w innych jego utworach. Operę próbowano wznowić bez skutku 3 lata później w Neapolu pod innym tytułem („Eleonora di Gujenna”) i pokazano jeszcze w Rovigo w 1845. I już. Rzecz trwała w scenicznym niebycie aż do 1975 roku, kiedy to oryginalny rękopis Donizettiego odnalazł w neapolitańskim konserwatorium Patric Schmid, współwłaściciel kompanii płytowej Opera Rara i niestrudzony poszukiwacz tego typu cymeliów. Zapomniane gruntownie dzieło wystawiono w wersji koncertowej w londyńskiej Queen Elizabeth Hall z Yvonne Kenny w partii tytułowej i wydano na CD. Na następną edycję trzeba było czekać niemal 20 lat, kiedy rolą Rosmondy zainteresowała się wschodząca gwiazda Renee Fleming i nagrała ją w zacnym towarzystwie również dla Opera Rara. Ta wersja była dosyć popularna i nadal jest dostępna. Ale dopiero, kiedy w projekcie „Tutto Donizetti” przyszła kolej na „Rosmondę” mieliśmy szansę zobaczyć ją i usłyszeć w pełnej postaci scenicznej. Właściwie dlaczego? Libretto Felice Romaniego pochodziło z recyklingu, jako pierwszy wykorzystał je Carlo Coccia, po nim bodajże trzech innych kompozytorów, ale to praktyka dla epoki typowa. Temat historyczny też nie jest szczególnie oryginalny, zwłaszcza w takim, legendarnym ujęciu. Opowieść o Rosamund Clifford, kochance angielskiego króla Henryka II zamordowanej jakoby przez zazdrosną królową Eleonorę Akwitańską przetrwała stulecia, a wielu dziewiętnastym cieszyła się szczególnym powodzeniem. Nawet to nie pomogło operze w czasach jej powstania. Dziś tym bardziej, zwłaszcza, że wiemy iż prawdziwy los królewskiej metresy nie był tak dramatyczny – znudziła się monarsze i dokonała krótkiego żywota (zmarła koło trzydziestki) w klasztorze. A najciekawszą postacią w tym trójkącie małżeńskim była niewątpliwie Eleonora, kobieta jak na swe czasy bardzo niestandardowa. Mnie ta królowa wydaje się bardziej interesująca niż setka „pięknych Rosamund”, ale reguły gatunku wymagały historii zupełnie innej, niż ta, która się rzeczywiście wydarzyła. Osobom ewentualnie zainteresowanym prawdą można polecić biografię Regine Pernoud a także dwie ekranizacje sztuki „Lew w zimie”, zwłaszcza tę klasyczną, z Katharine Hepburn i Peterem O’Toole. Teraz jednak wracamy do opery, od której, jak to już kiedyś ustaliliśmy zgodności z faktami nie wymagamy. Wymagamy za to spójnego i sensownego libretta. Od Felice Romaniego dostajemy produkt dostosowany do gustów współczesnej mu publiczności, może więc winę za porażkę „Rosamundy” ponosi kompozytor? Po obejrzeniu i wysłuchaniu całości mogę powiedzieć, że trochę tak. Wszystko w tej partyturze mieści się w standardzie, a nawet jest nieco powyżej przeciętnej, ale nie tego oczekujemy od Donizettiego. Jego „charakter pisma” da się łatwo rozpoznać już na samym początku, przy okazji duetu Leonory i Artura, ale dalej jest … nudno. Protagonistka snuje się uskarżając na swój los i trudno o postacie bardziej blade (nawet jeśli wybuchają furią) niż Enrico i Clifford. Jeśli nie porzuciłam seansu i dotrwałam do końca, to ze względu na słabość do pięknych mezzosopranów i mocnych, władczych kobiet. Role w obu typach Donizetti pisywał z upodobaniem i dobrze, tak więc tym razem, nawet jeśli nie dorównują one Lucrezii Borgii, królowej Elżbiecie czy Maffio Orsiniemu też było na czym skupić uwagę. Zwłaszcza Eva Mei była dla mnie potężnym zaskoczeniem. Pamiętam ją z ról lżejszych, typu Norina i sopranistka ta nigdy nie była moją faworytką, także wtedy, gdy zaczęła śpiewać Violettę. Ale trzeba przyznać, że Leonora jej się udała, mimo pewnych problemów z najwyższymi dźwiękami. Mei stworzyła też ciekawą, przemyślaną kreację aktorską. Rosmondę wykonała Jessica Pratt jak zazwyczaj fachowo. Pratt jest zapewne jedną z ostatnich prawdziwych belcancistek i należy to docenić, nawet jeśli postać nie daje jej szczególnego pola do popisu. Dario Schmuck nie kaleczy niczyich uszu, ale miesiąc przed listopadową premierą „Rosamudy” w Bergamo we Florencji wystawiono wersję koncertową w niemal tej samej obsadzie. To niemal jest w tym wypadku szczególnie dla mnie ważne, bo partię Enrica śpiewał wtedy człowiek piastujący honorowe stanowisko mojego ulubionego współczesnego tenora, Michael Spyres. To nie tylko fantastyczny śpiewak, ale też posiadacz sporego, nasyconego barwowo głosu o barytonowych inklinacjach, czyli to, co tygrysy lubią najbardziej. Schmuck dysponuje tenorem znacznie lżejszym i nie tyle brakowało mu umiejętności wokalnych, co indywidualności. Raffaella Lupinacci bardzo kompetentnie uzupełniła obsadę jako Arturo, paź zakochany w protagonistce. Dyrygent Sebastiano Rolli specjalizuje się w dziewiętnastowiecznej muzyce włoskiej, był więc na swoim terytorium i poprowadził orkiestrę pewną ręką. A inscenizacja? W zasadzie Paola Rota wyreżyserowała rzecz dosyć prosto i logicznie, ale umieściła akcję w jakimś bezczasie za miast 12 wieku. Kostiumy są stylizowane, podobnie makijaże. Dwór nosi czarne „okulary” namalowane tuszem, Cliffordom przydzielono odcienie złota i oliwki. Chór nie wiedzieć czemu używa czarnych parasoli (w partyturze żadnej burzy nie uświadczysz). W sumie te drobne dziwactwa w niczym nie przeszkadzają.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz