niedziela, 11 lipca 2021

200-letni "Wolny strzelec" w 200-letnim Konzerthaus Berlin

Jest taka opera, którą bardzo lubię, ale rzadko oglądam. I to nie dlatego, że stała się niemodna i przestała być wystawiana. Problem w tym jak obecnie bywa wystawiana. „Wolny strzelec” nie wiedzieć czemu (chyba, żeby założyć zemstę siły nieczystej) należy do najbardziej prześladowanych przez „geniuszy” współczesnej reżyserii, którzy tworzą potworki takie, że nie da ich przyswoić. W każdym razie ja nie potrafię. Całkiem niedawno pokonał mnie Tcherniakov , który w BSO zrobił z dzieła Webera niewyobrażalnie nudny i wyprany z wszelkich śladów wyobraźni korpodramacik. Senność ogrania mnie na samo wspomnienie tego doświadczenia, a nawet nie dotrwałam do końca. Do planów pokazania opery w inscenizacji Carlusa Padrissy, odniosłam się bardzo podejrzliwie, ale cóż, szansę dać trzeba. Zwłaszcza, że okazja była zacna: 200-lecie Konzerthaus Berlin, który wcześniej, w momencie otwarcia znany był jako Königliches Schauspielhaus. Oczywiście nie jest to ten sam budynek, został odbudowany po wojnie. Właśnie w tym miejscu, 18 czerwca 1821 „Wolny strzelec” miał swoją prapremierę osiągając oszałamiający sukces i dając początek niemieckiej szkole narodowej w dziedzinie sztuki lirycznej. W związku z tym livestreaming nadany 18 czerwca 2021 stanowił jubileusz podwójny: samego dzieła i miejsca, w którym miało sceniczny debiut. Seans rozpoczęłam popatrując na ekran podejrzliwie, bo zważywszy dotychczasowe doświadczenia miałam ku temu powody, a Carlus Padrissa nie kojarzy mi się szczególnie pozytywnie. Ale – nie było tak źle, jak przewidywałam. Po raz kolejny w czasie pandemii przyszło mi stwierdzić, że ograniczenia mogą mieć bardzo pozytywne skutki. Padrissa i jego koledzy z grupy Fura dels Baus nie słyną z inscenizacyjnej wstrzemięźliwości, ale tym razem warunki były szczególne. Spektakl musiał odbyć się w sali koncertowej, a nie teatralnej – tym samym na scenograficzne szaleństwa musiały zostać zredukowane. Dodatkowo scenę zajęła orkiestra zaś fabuła rozgrywała się, jak to w pandemii często bywa wszędzie. Przede wszystkim na pozbawionej foteli widowni, ale także na balkonach i pomiędzy muzykami, niektórzy z nich wzięli w akcji czynny udział. Za główną scenografię i tło do projekcji video posłużyły zwijane i rozwijane w miarę potrzeby kurtyny. Mieliśmy też dosyć zdumiewający element: modułowy stelaż wypełniony z jednej strony … plecakami, z drugiej zaś pełniący rolę ruchomej ścianki, na której nie chciał prawidłowo zawisnąć portret przodka i szczerzyły zęby myśliwskie trofea w postaci jelenich głów. Obiekt został zaopatrzony w kółka i był poruszany przez nieukrywające się postacie w trykotach. Stworzył nawet zagrożenie, przez chwilę wyglądało, że całość zwali się na śpiewającą swoją wielką arię Agatę, co na szczęście nie nastąpiło. Mimo tego, oraz niepotrzebnych osobników wykonujących dziwaczne akrobacje (również napowietrzne) oraz układających swe ciała w żywe obrazy przedstawienie okazało się zadziwiająco jak na nazwisko reżysera zgodne z tekstem i co najważniejsze duchem dzieła. Wyobraźcie sobie, że nawet w zakresie kostiumów (Hwan Kim) nie silono się na żadne eksperymenty i uwspółcześnianie na siłę. Najważniejsze, że reżyser nie ingerował też w charakter postaci. „Wolny strzelec” zwany bywa nie bez powodu pierwszą operą romantyczną , jego bohaterowie są więc archetypami i tacy pozostali w ujęciu Padrissy. Z jednym, dość znaczącym wyjątkiem. „Dobry książe Ottokar”, który w tekście pojawia się dopiero w finale jako władca oraz instancja odwoławcza tu ukazuje się na samym początku w takiej charakteryzacji, że nie mamy wątpliwości którą stronę mocy wybrał. Są też elementy jakich nie pojmuję, na przykład przyczyny hekatomby żeńskiego chóru pod koniec i jego zmartwychwstania, nie rozumiem też, co miała oznaczać miotająca się w akwarium „syrena”. Ale – przy tym jak katowano „Wolnego strzelca” w ostatnich latach to drobiazgi, zwłaszcza, że muzycznie można ten spektakl polecić. Jest dobrze dyrygowany (Christoph Eschenbach) i dobrze na ogół śpiewany. Szczególnie podobał mi się Christof Fischesser i jego mięsisty bas, znakomicie pasujący do partii zwolennika piekła Kaspara i anielska Jeanine De Bique jako Agata. Role tego typu wbrew pozorom nie są łatwe do zagrania, a sopranistka z Trynidadu niosła światło zarówno głosem jak postacią. Benjamin Bruns nie wygląda wprawdzie na bohatera romantycznego, raczej na zdziwionego misia, ale jego tenor sprawdza się znakomicie. Weteran Franz Hawlata był idealnie na miejscu jako Kuno, natomiast Anna Prohaska … Przyznaję, to jedna z tych śpiewaczek, których karier i kontraktów płytowych nie pojmuję. Ma ona głos średnio przyjemny w barwie a sama wydaje się być sympatyczną osobą, nic jej też nie można zarzucić jako aktorce. Ale za każdym razem, kiedy ją słyszę ilość intonacyjnych błędów jest za duża, żeby to przypisać przypadkowi czy kiepskiej formie dziennej. Tym razem było ich i tak mniej niż zazwyczaj, co nie znaczy, że wcale. Epizodyczna rólka Ottokara wypadła w wykonaniu Mikhaila Timoshenki efektownie. Mam nadzieję, że młody baryton którego karierę obserwuję od pewnego czasu już niebawem zakończy swój „okres czeladniczy” i przejdzie do partii nieco bardziej odpowiedzialnych. P.S. Dobre wieści z BSO – dyrekcja, molestowana wszelkimi możliwymi środkami przez roznamiętnionych fanów Jonasa Kaufmanna i Anji Harteros zapowiedziała darmowy streaming „Tristana i Izoldy” na 31 lipca (pamiętajcie, już o 17ej!). To ostatnie z cyklu przedstawień. Tak więc wszyscy będziemy mogli przekonać się czy jest to tak straszne jak wygląda na zdjęciach i tak dobre muzycznie, jak wynika z recenzji. Poza tym rusza własna marka płytowa BSO i 16 lipca ma mieć premierę DVD z „Umarłym miastem”, też z supertenorem oraz Marlis Petersen, którą jako Mariettę podziwialiśmy też w Warszawie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz