niedziela, 18 lipca 2021

"Tristan i Izolda" w AIx-en-Provence : Liebestod czy Liebestraum?

Lato mamy w pełni i wokół zapanowały miłościwie festiwale. Odnoszę wrażenie, iż ich wielość i różnorodność jest wynikiem nie tylko pandemicznego postu, ale też niepewności, co będzie dalej. Trzeba szybciej, więcej żeby dać zarobić artystom i obsłudze zanim dopadnie nas czwarta fala, którą straszą zewsząd i znów pozamykają nam teatry i filharmonie. Ciekawie się obserwuje to rozszalałe nagle po bolesnej przerwie życie muzyczne, zwłaszcza, że bywają w nim interesujące koincydencje, jak na przykład dwie premiery „Tristana i Izoldy” w ciągu 10 dni. Obie streamingowane. Wystawienie tego akurat dzieła ważne jest zawsze, chociażby dlatego, że sugeruje znalezienie dwojga śpiewaków mogących udźwignąć kolosalne partie tytułowe. Obietnica nie zawsze się spełnia, o czym mogę zaświadczyć – koszmarny Tristan z TWON do dziś prześladuje mnie we wspomnieniach. Ale – skoro można zająć się produktem świeżutkim, czyli spektaklem z Aix-en-Provence należy to uczynić. Reżyserię powierzono Simonowi Stone, nowemu pieszczoszkowi dyrektorów europejskich teatrów, nie tylko operowych. Znam go z jedynej, paryskiej produkcji „Traviaty”, która mi się podobała i z filmu „Wykopaliska”, który mnie bardzo znudził mimo obecności w nim jednego z mych ulubionych aktorów, Ralpha Fiennesa. Wygląda jednak na to, że z twórczymi koncepcjami Australijczyka przyjdzie nam wszystkim zaznajomić się bliżej, bo plany ma on szerokie. Domyślam się, że to właśnie on został wybrany do realizacji „Tristana i Izoldy” (co zawsze jest swego rodzaju zaszczytem i zadaniem niełatwym) ponieważ liczono na świeżość spojrzenia i odkrycie w arcydziele wartości, do których jeszcze nikt się nie dokopał. Jeśli tak, nadzieje się nie ziściły. Rzecz ma początek już w czasie wstępu i dość banalny – w apartamencie z panoramicznym widokiem na wielkie miasto (Paryż). Patrzymy na małą imprezkę towarzyską, obserwujemy gospodarzy - parę w średnim wieku. On ma młodą kochankę, z czym się specjalnie nie ukrywa. Po wyjściu gości pan domu znika na tarasie, pani układa się na łożu i zaczyna marzyć- śnić o wielkiej, dramatycznej miłości. Za oknami zamiast wieżowców pojawia się wzburzone morze i od tego momentu do końca pierwszego aktu mimo współczesnego kostiumu akcja toczy w zasadzie zgodnie z tekstem. Po przerwie trafiamy do przestrzeni zgranej już w setkach przedstawień – biurowego open space’a. Tu rozegra się miłosny superduet (wciąż w głowie Izoldy), zobaczymy też jaka przyszłość czekałaby na nią u boku króla Marka. A w akcie trzecim znajdziemy się w …wagonie paryskiego metra, gdzie będzie umierał/nie umierał Tristan. Lokalni widzowie potrafią zapewne określić jaka to linia, mamy okazję zobaczyć nazwy niektórych przystanków. Nie pokuszę się o interpretację tego, co widziałam – to każdy musi zrobić we własnym zakresie. Doczytałam się wielu wyraźnie sprzecznych wizji tego, co zobaczyliśmy na scenie i wydaje mi się, że właśnie o to chodziło reżyserowi. I nie wiem, czy to dla niego komplement, czy wręcz przeciwnie. Mnie jego koncepcja ani nie przekonuje, ani całkowicie nie odrzuca. W mym odczuciu niestety celtycki mit we współczesnym ujęciu traci głębię i banalnieje, ale to jest ryzyko które podejmują wszyscy umieszczający stare teksty w dzisiejszych realiach. Nie przypadkiem akcja większości oper dziewiętnastowiecznych i wcześniejszych zazwyczaj nie toczyła się tu i teraz. Bo czas bieżący jest znany, oswojony, wraz z akcesoriami codzienności. Nic nas nie zaskoczy. Oczywiście, są osoby, którym banalny widok znany doskonale z codziennej podróży do pracy nie przeszkodzi w snuciu filozoficznych rozważań czy transcendentalnych przeżyciach. Niestety, ja do nich nie należę. Musiałabym zamknąć oczy, a na szczęście było czego posłuchać. Nie byłam bezpośrednim świadkiem zdarzenia i wiem, że na widowni odbierano proporcje dźwiękowe inaczej, niż za pośrednictwem mediów ale tak bywa zazwyczaj. Najważniejsze, że London Symphony Orchestra i jej szef, Simon Rattle dotarli do Prowansji. Ich interpretacja nie należała do intensywnych i namiętnych, była raczej wyważona, łagodna i wyciszona (w sensie przenośnym oczywiście), co w wypadku „Tristana i Izoldy” jest chyba tropem właściwym, choć nie jedynym. Nina Stemme Izoldę śpiewa od wielu lat (zaczynała chyba od nagrania z Domingiem u boku w 2005) i to słychać, zarówno w pozytywnym, jak negatywnym sensie. Głos 58-letniej sopranistki nie brzmi świeżo, bo nie może, stracił trochę koloru zwłaszcza w średnicy a wysokie dźwięki nie są już tak pewne i precyzyjne jak kiedyś. Ale to wciąż kompletna i przekonująca Izolda, wspaniale zrośnięta ze swoją postacią. Stuart Skeleton miał wyraźny (trzeci akt) problem z przebiciem się przez orkiestrę, mimo że Rattle pomagał jak mógł. Nic dziwnego, australijski tenor ma głos jasny i skupiony, ale o rozmiar co najmniej za mały by poczuć się swobodnie w swojej roli. Był kiedyś cudownym Siegmundem, ale Tristan to chyba jednak za dużo (chociaż nie jest to wcale najmocniejsza tenorowa partia u Wagnera – Zygfryd i Tannhauser wymagają od śpiewaka jeszcze więcej).Oczywiście Skeleton ma talent i umiejętności, które pozwalają go słuchać z przyjemnością. Pod warunkiem, że go słyszymy. Ten sam problem dotyczył podobno Jamie Barton. Podobno, bo tak donosili niektórzy bezpośredni świadkowie, w relacji medialnej jej Brangena wypadła bardzo dobrze. Także Franz-Josef Selig zaprezentował się świetnie, ale w tym wypadku nie potrafiłam wyrzucić z pamięci najlepszego współczesnego króla Marka, Rene Pape. W sumie – poświęciłam spektaklowi cztery godziny, nie bolało, ale już nie mogę się doczekać na „Tristana i Izoldę” z Monachium.

5 komentarzy:

  1. Nie widziałam tego przedstawienia, ale jak przywołuję w pamięci wszystkich „Tristanów” widzianych – na żywo czy w nagraniu - w ciągu ostatnich mniej więcej 8 lat, to nie przypominam sobie żadnej sensownej realizacji. Obawiam się, że nie zmieni się to po obejrzeniu produkcji Warlikowskiego. Aczkolwiek redaktorowi Marczyńskiemu się podobało:
    https://www.rp.pl/Muzyka/307199923-Tristan-i-Izolda-Poscig-za-nieosiagalnym-uczuciem.html
    Drusilla

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taaa... I to jest właśnie powód do jeszcze większej podejrzliwości. Recka typowa dla Marczyńskiego - hołdy dla Warlikowskiego i jedno dość krytyczne zdanie o śpiewakach. Bo on wie lepiej. Bo nie jest skażony. A nie pomyślał, że może jest skażony uwielbieniem dla reżysera? Niebawem będziemy wiedzieć.

      Usuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń