wtorek, 21 czerwca 2022
"I'm a marionette" - "Turandot" w Berlinie
Sezon 2021/22 kończy się i mamy już w perspektywie produkcje festiwalowe i liczne, letnie koncerty w plenerze. Nie był to jeszcze czas całkiem normalny, co widać w wynikach finansowych publikowanych przez najróżniejsze instytucje kulturalne w kraju i na świecie. U nas mamy na razie rozliczenie zbiorcze (oprócz ciągle rozwojowej afery w Operze Wrocławskiej) i wiemy już, że kultura ma kolosalne długi. Za oceanem też kiepsko, Met nie ma się czym pochwalić – dochód osiągnęła dużo mniejszy niż zakładano, podobne dane docierają z innych miejsc. Płynie z tego i ten wniosek, że wpływy z biletów (lekceważone w Europie i wszędzie tam, gdzie teatry utrzymywane są z dotacji czyli z podatków) mają jednak znaczenie. Niezależnie od tego szefostwo Deutsche Oper Berlin (Unter der Linden) wykazało się sporą hojnością i postanowiło zaprezentować premierę swojej nowej „Turandot” w ramach cyklu „Opera dla wszystkich”, co wiąże się też z darmowym streamingiem. Trafiłam nań przypadkowo i przyznaję, że gdyby nie nazwisko reżysera (tak, wiem, to spora niekonsekwencja z mojej strony) pewnie bym nie oglądała, bo ostatnio z „Turandot” miałam do czynienia aż za dużo. Ale jak tu przepuścić nowiutką inscenizację Philippa Stölzla i nową rolę René Pape? Obsada poza nim na papierze wyglądała nienajgorzej, więc … Po spektaklu okazało się, że jak zwykle w wypadku sztuki niczego przewidzieć się nie da. Stölzl wyprodukował widowisko efektowne, atrakcyjne wizualnie i nawet wewnętrznie spójne, ale dla tych, którzy widzieli bregenckiego “Rigoletta” nieoryginalne a dla tradycjonalistów niestrawne. Ci ostatni mogli doznać szczególnego wstrząsu w finale, który w ramach założonej koncepcji jest bezlitośnie konsekwentny, ale niezgodny z tekstem. Ogólny zamysł właściwie krystalizuje się w scenie zagadek, wcześniej trudno pojąć dlaczego zamiast Turandot mamy wielką marionetę. Dopiero później orientujemy się, że reprezentuje ona wnętrze księżniczki a jednocześnie jest tym, czym ona chciałaby być. Bo, proszę Państwa mimo posiadania nieograniczonej niemal władzy córa niebios wykazuje się licznymi kompleksami (a jak wiemy kompleksy miewają straszliwe, choć niekoniecznie krwawe jak tu konsekwencje dla otoczenia nosiciela). Olbrzymia bliźniaczka stanowi ziemskiej odpowiedniczki alter ego doskonałe. Noszą identyczne stroje, makijaż i perukę, ale realna wersja mimo tych samych atrybutów wydaje się być znacznie mniej atrakcyjna zewnętrznie. Także Calaf okazuje zainteresowanie głównie pięknością na sznurkach, nawet wtedy, gdy zaczyna się ona rozpadać. Traci po kolei perukę, twarz, kończyny aż w końcu zostaje wieloręki szkielet, towarzyszący zdarzeniom jako swoiste memento. Dopiero w finale kiedy Calaf zdobył już miłość żywej Turandot porzuca marzenie o jej doskonałej siostrzycy, ale … za późno. Nie doprecyzuję, bo pierwszy raz w życiu pisząc o powszechnie znanym dziele … nie chcę spoilerować. W każdym razie w moim odczuciu takie zakończenie historii ma sens w ramach założeń reżysera i rozbraja nieprzystawalność lieto fine do minorowego nastroju, w którym zostawia nas śmierć Liu. Pozostaje jedynie “drobna” kwestia rozminięcia się zamysłem autorów, ale kto by na to zważał… Natomiast oszczędziłabym publiczności widoku ciągle unoszącej się i opadającej spódnicy Turandot-lalki pod którą dzieją się rzeczy straszne (bez podtekstów seksualnych). A rozbawił mnie szczerze upiorny i śmieszny zarazem tercet ministrów, zwłaszcza ich numer z parasolkami. Trudno tę produkcję jakoś sensownie podsumować, najlepiej zobaczcie sami. Jedno mogę powiedzieć na pewno – wszystko prawie było w niej zrozumiałe i wiedziałam skąd się wzięło (w przeciwieństwie do omawianej niedawno inscenizacji Ai Wei Weia). No, może z wyjątkiem wielkiej żarówki w roli gongu i napowietrznej, mrożącej krew w żyłach podróży tenora. Muzycznie brzmiało to całkiem nieźle, chociaż na pewno nie ekscytująco. Zubin Mehta dyrygował “Turandot” wiele razy (także w Pekinie), dokonał popularnego nagrania (Sutherland, Caballe, Pavarotti) i wie, co robi. Tym razem poprowadził orkiestrę zdumiewająco energicznie jak na wiek (86), żeby nie powiedzieć nieco hałaśliwie. Nie dopuścił by śpiewacy przeżywali swoje momenty chwały i nie zatrzymywał muzyki po ariach, co spowodowało, że oklaski z konieczności włączały się w akcję dźwiękową. Gwiazdą nr 1 okazała się w spektaklu Turandot - Elena Pankratova, tak być powinno, ale jakoś rzadko rzeczywiście bywa. Jak wiemy znalazła się ona na berlińskiej scenie w zastępstwie Anny Netrebko, którą z niej słusznie wyrzucono. Trudno o lepszą zamianę – zamiast krzykliwej, intonacyjnie niestabilnej divy (chodzi wyłącznie o próby w tej roli) dostaliśmy Turandot śpiewającą zaokrąglonym dźwiękiem, z dobrym legato i prawidłową intonacją. Właściwie nie powinnam się dziwić wspominając niezapomnianą kreację Pankratovej w roli Żony Farbiarza (BSO). Calafem był Yusif Eyvazov, mąż Netrebko, od dawna stała część jej kontraktów (nie czarujmy się, ta kariera by nie się nie zdarzyła gdyby nie ona). Mogło być gorzej, tenor najwyraźniej wciąż nad sobą pracuje bo zaprezentował się dobrze. To oczywiście nie jest rola wielka i pamiętna, bo do tego trzeba mieć odpowiedni instrument. Tym niemniej Eyvazov tego, co ma używa z głową i żarliwie a barwa głosu jest przyjemna, chociaż braki w wolumenie dają się odczuć. Za to najwyraźniej osobistej odwagi i brawury mu nie brakuje, skoro dał się wmanewrować w scenę z gongiem. Ja bym się bała, Nawet nie lotu nad sceną ale bezpośredniej bliskości kierowanej komputerowo marionety. „Dotti” , jak pieszczotliwie nazywała ją obsługa sceny waży w końcu pół tony, a gdyby coś nie zadziałało? Brrr… Kolejne kontrowersje wiążą się z wykonawczynią partii Liu, Aidą Garifulliną, która w niej debiutowała. Problem z nią jest oczywiście natury politycznej, sopranistka należy do grona wiernych wyznawców Putina, ale na szczęście dla siebie nie dała tego ewidentnych dowodów w postaci zdjęć z flagą Donbasu. W Berlinie pozostała więc w obsadzie w przeciwieństwie do Met, gdzie odebrano jej przyszłosezonowy występ w „Weselu Figara” . Liu to rola zazwyczaj przynosząca swej interpretatorce sukces, mająca wielki ładunek emocjonalny a także najprostsza wokalnie z trzech głównych i zaśpiewana przyzwoicie gwarantuje wielki aplauz. Garifullina dysponuje ślicznym głosem, wygląda też pięknie i odpowiednio krucho więc publiczności się podobała, mimo iż „Signore, ascolta” nie zabrzmiało idealnie. René Pape potwierdził niestety plotki o wokalnym kryzysie, w jakim się znajduje, śpiewał tak cicho, że mimo nagłośnienia czasem był kiepsko słyszalny. Za to ministrowie - Gyula Orendt, Andrés Moreno García i Siyabonga Maqungo udali się świetnie, podobnie jak Madaryn - David Oštrek. W sumie – odradzałabym tę produkcję purystom, zdrowiej im zostać przy rutynowej a atrakcyjnej inscenizacji Zefirellego z Met. Ale jeśli macie tego typu przedstawień dosyć, spróbujcie. Mimo autocytatów fantazja wytrawnego opowiadacza historii Stölzla Was nie zawiedzie a przede wszystkim uszy mogą być całkiem usatysfakcjonowane.
P.S. Kontrakt z Met postradała właśnie kolejna rosyjska śpiewacza - Albina Shagimuratova.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz