piątek, 1 lipca 2022

"Rigoletto" i tumult w La Scali

Pospieszyłam się, przyznaję nie bez żalu. Za wcześnie dopisałam Mario Martone do króciutkiej listy moich ulubionych reżyserów operowych. Do tego wniosku doprowadził mnie seans „Rigoletta” transmitowanego z Mediolanu. Widzowie w Teatro alla Scala zareagowali na inscenizację jak to Włosi – żywiołowo, głośno i bez najmniejszych oporów w wyrażaniu własnego zdania, zarówno pozytywnego jak negatywnego. Skutkiem tego powstał niesłychany tumult, aplauz i okrzyki „bravi” mieszały się z chyba nawet silniejszymi protestami, wytupywaniem i wrzaskami „vergogna”. Pomyślałam, że nasz północny zwyczaj nagradzania nawet krańcowo złych produkcji i wykonań kulturalnymi, grzecznościowymi brawkami (z rzadka zdarza się jakiś buczenie) ma swoje znaczące wady. Nie protestujemy, więc nic się nie zmienia. Ja sama zapewne nie nauczę się już gwizdać, tupać i krzyczeć po spektaklu i najwyżej opuszczę ręce przy oklaskach, ale melomani z mniejszym stażem może … A co wywołało gwałtowną reakcję publiczności włoskiej tym razem? Ano, po wieloletnich bojach z regieoper mogę powiedzieć, że … nic szczególnego. Mieliśmy oczywiście wersję współczesną i sporo wątpliwej jakości pomysłów reżyserskich, ale przy tym, co czasem widywałam na scenie nie bolało aż tak bardzo. Było tylko przeraźliwie banalnie i przewidywalnie oraz bardzo filmowo, z obrotówką imitującą ruch kamery. Wypasiony apartament księcia z obowiązkowymi białymi kanapami, zaćpana i zapita kompania – czyż nie widzieliśmy tego już tyle razy? Nie bardzo wprawdzie pojęłam, dlaczego Gilda musiała zamieszkać razem z pracownicami seksualnymi niewysokiej kategorii, ale już obecność łazienki z królującym w niej tronem nieco mnie uspokoiła. Żadna szanująca produkcja regieoper nie może się obyć bez armatury sanitarnej. Dziwiłam się tylko i dziwię nadal, że nikt jeszcze (z tego, co wiem) nie napisał poważnej pracy naukowej o roli sedesu we współczesnej operze, materiału jest w końcu bardzo dużo. Co z innych ciekawostek na temat „Rigoletta” według Martone? Skończył się ogólną, krwawą jatką z plamami krwi zdobiącymi dumnie całą scenografię, ale trudno to uznać za szczególnie oryginalne rozwiązanie. Oryginalny był za to Monterone, który okazał się być ewidentnie chorym psychicznie clochardem. Ale przedstawienie miało też pewne zalety – na przykład drobiazgowo opracowany ruch sceniczny, żaden chórzysta nie został zaniedbany. W zasadzie reżyser nie naruszył też związków między postaciami i ich charakteru. Zawsze to coś …Niestety, muzycznie udało się nie do końca, czemu winien był dyrygent Michele Gamba, jedyny z teamu wykonawczego adresat wściekłych okrzyków dezaprobaty publiczności. Nie bez powodu spotkała go ta przykrość, skutkująca przy okazji pospieszną ewakuacją większej części muzyków z orkiestronu w czasie ukłonów. Panu Gamba należało się chociażby za niemiłosierne zagonienie „Cortigiani” i odebranie tej wstrząsającej arii ciężaru gatunkowego. Z całą pewnością nie zawinił tu Amartüvshin Enkbath , mongolski baryton świetnie śpiewający partię tytułową. Dysponuje on mocnym, prawdziwie verdiowskim głosem wielkiej urody i potrafi ten boski dar wykorzystać. Gorzej ze stworzeniem roli, bo Enkbath nie wykazał cech zwierzęcia scenicznego, ale – co tam, warto było to zignorować i słuchać. Zwłaszcza, że partnerkę miał wyborną. Nadine Sierra jako Gilda podobała mi się zdecydowanie bardziej niż w partii Lucii. Jej sopran, pełniejszy i okrąglejszy niż zazwyczaj u Gildy słyszymy ma piękną, ale nie przesłodzoną barwę. Stworzenie postaci nie również nie sprawiło śpiewaczce żadnego problemu a w bonusie dostaliśmy jak zawsze u Sierry ciepło i urok osobisty. Książe Mantui był w tym spektaklu nie tyle niedobry, co po prostu żaden. Piero Pretti wydał mi się, a rzadko miewałam dotąd takie uczucie wobec tego bohatera, wyblakły. Nie było ani wdzięku wokalnego, który czyni Księcia tak chętnie słuchanym, ani słońca w głosie, ani też ciekawej roli. Gianluca Buratto – Sparafucile i Miarina Viotti – Maddalena pozostali w porządnym standardzie. Ciekawie zaprezentował się Fabrizio Beggi jako Monterone – w czasie przedstawienia zabłysnął dobrym śpiewaniem i aktorstwem, a przy ukłonach pięknym uśmiechem, którego z oczywistych przyczyn nie miał okazji zaprezentować wcześniej. Podsumowując Mario Martone zaleciłabym powrót do Rzymu, który jak się wydaje znacznie skuteczniej niż Mediolan pobudza jego kreatywność.

4 komentarze:

  1. Włosi buczą, ale czy przez to mają jakoś znacząco lepiej od nas w kwestii reżyserii? Obawiam się, że w przypadku teatrów dotowanych z budżetu państwa zdanie publiczności i jej ewentualna reakcja na przedstawienie mają niewielki wpływ na decyzje dyrekcji.
    Mam też wrażenie, że niektórym reżyserom chodzi m.in. o wywołanie skandalu, więc takie donośne wyrazy dezaprobaty jeszcze dodatkowo ich nakręcają ;)
    Drusilla

    OdpowiedzUsuń
  2. Szczerze mówiąc nie orientuję się w systemie finansowania teatrów operowych we Włoszech. Mam jednak wrażenie, że regieoper ma tam znacznie mniejsze wpływy niż gdzie indziej w Euopie. Ale z ogólnym wnioskiem zgadzam się w stu procentach - dotacje państwowe kreują udzielnych kacyków, panów na "swoich" włościach czyli teatrach, którzy lud czyli publiczność lekceważą całkowicie. Oni nas, ciemnych zwolenników skostniałej tradycji chcą oświecać i pokazać właściwą drogę. Tylko wyobraźmy sobie brak dotacji chociażby u nas - ile oper by się utrzymało?

    OdpowiedzUsuń
  3. Byłam 7 maja br. w La Scali na "Balu Maskowym" - nie było buczenia ani tumultu tylko gromkie brawa dla artystów i realizatorów. Piękna inscenizacja, Sondra Radvanovsky - Amelia I Francesco Meli - Ricardo - doskonali wokalnie i aktorsko. Niezapomniany wieczór.
    Jola

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To znaczy, że publiczność zapłaciła według zasług i tak powinno być. Jak to mówią na innym blogu zazdraszczam przeżyć, lubię oboje śpiewaków. A kto jako Renato (czy też Hrabia Anckarstrom)?

      Usuń