środa, 20 lipca 2022
Bravo Verdi i upiory w operze
Operowe lato festiwalowe wystartowało i wygląda na to, że będzie napakowane rozlicznymi atrakcjami, co po dwóch sezonach pandemicznych ograniczeń bardzo nas, publiczność cieszy. Z drugiej strony czas jest specyficzny, bo koronawirus wcale się nie poddał i wciąż powoduje roszady obsadowe. Kupując bilety na spektakl czy koncert nie wiemy, czy będziemy mieć szansę usłyszeć naszych ulubieńców, czy też nie. W ostatnich dniach COVID zmusił Jonasa Kaufmanna do odwołania serii występów w ROH. Artur Ruciński po udanym koncercie w Warszawie (w uroczym towarzystwie Pretty Yende) wycofał się z tego samego powodu z debiutu w partii Macbetha na deskach BSO. I tak można wyliczać bez końca … A w tle rozwijają się afery, co wygląda tak, jakby w operowym światku przebudziły się upiory, daleko mniej atrakcyjne niż ten z loży numer 5 w Opéra Garnier. Rene Pape w stanie upojenia alkoholowego wyłuszczył w mediach społecznościowych swoje poglądy na kwestię tożsamości seksualnej. Potem, postawiony do pionu przez swego agenta i dyrekcję DOB przeprosił, ale nie wiadomo, co dalej z karierą. Jego problem z alkoholem jest znany od wielu lat, może ten incydent zmusi wreszcie śpiewaka do zajęcia się nim na serio. Szkoda byłoby stracić ten niesłychanej urody głos i potężną osobowość sceniczną. Dostało się też ostatnio Annie Netrebko, tym razem nie za wsparcie Putina (chociaż bolesna kwestia wojny w Ukrainie nadal ma dla niej swoje konsekwencje) a za … blackface w „Aidzie” wystawianej w Arena di Verona. Swoje oburzenie wyrażali głównie artyści amerykańscy, ale co ciekawe produkcja jest pokazywana od 3 lat i zazwyczaj Aidzie przyciemniano karnację. Nie tylko jej zresztą, występujący razem z gwiazdą Ambroggio Maestri czy Simone Piazzola też mieli tego typu makijaż (jak i wykonująca wcześniej rolę Liudmyla Monastyrska), ale oberwała głównie Netrebko. Ostatnio swój występ w „Traviacie” odwołała Angel Blue, która nie chce mieć nic wspólnego z instytucją (czytaj festiwalem w Arena di Verona) stosującą „rasistowskie praktyki”. Abstrahując od pewnej amerykańskiej nadwrażliwości w tej kwestii, wynikającej zapewne z historii blackface w Stanach (narodziła się jako praktyka rzeczywiście głęboko rasistowska i tak była długo stosowana) warto z kontrowersyjnego zwyczaju zrezygnować. Bo właściwie po co malować białych śpiewaków, skoro od dawna nikomu nie przeszkadza, że białe postaci historyczne bywają w operze grane przez artystów czarnoskórych czy azjatyckich. Zaprzestanie używania takiej charakteryzacji ma same plusy – nikt nie poczuje się urażony, a jaka oszczędność na kosmetykach i praniu! Jakby jednak o tym nie myśleć, jedno wydaje się być oczywiste - zawsze najlepiej jest działać tak, żeby innym ludziom nie czynić przykrości. Ale – sprawa nie skończyła się na tym, bo do obrony małżonki rzucił się w mediach społecznościowych Yusif Eyvazov, co samo w sobie nie byłoby niczym złym, gdyby nie sposób, w jaki to zrobił. Zaatakował mianowicie Angel Blue nazywając jej decyzję odrażającą i wypominając, że nie podjęła jej wcześniej, kiedy ciemnej charakteryzacji używała sopranistka ukraińska. Tego z kolei nie wytrzymał Peter Gelb, dyrektor Met, który zapowiedział podjęcie w tej kwestii kroków. Jakich trudno powiedzieć, ale niewątpliwie ciąg dalszy nastąpi. Update : nastąpił. Z mediów społecznościowych zniknęły konta Angel Blue, a w sprawie rozsądnie i spokojnie wypowiedziała się Grace Bumbry, zdziwiona nieco histeryczną reakcją młodszej koleżanki. Kto jak kto, ale ona, jedna z nestorek czarnej wokalistyki wie, o czym mówi i ma prawo komentować. I tak zamiast skupić się na tym, co powinno być najistotniejsze strony operowe zajmują się aferami. Żeby nie pozostać tylko przy nich przywołam spektakl żadnymi tego typu kontrowersjami nieobciążony czyli „Nabucco” z madryckiego Teatro Real. O produkcji niewiele jest do powiedzenia, wydała mi się mimo dramatycznych wydarzeń zapisanych w fabule letnia i wyprana z energii. Chwilę rozrywki, niekoniecznie pożądanej zapewnił Andreas Homoki każąc chórzystom zastygać w przedziwnych pozycjach. Owszem, wyglądało to dosyć zabawnie, ale chyba nie taki rezultat chciał reżyser uzyskać, chyba, że jest jakoś związany z Ministerstwem Dziwnych Kroków. Wolfgang Gussman nie napracował się przy scenografii, za całą posłużyła obrotowa ściana w marmurkowo-zielony wzorek, identyczny jak na podłodze i sukience Abigaille (oraz dwóch dziewczynek występujących w rolach dziecięcych wersji jej i Feneny). Ten sam pan, w asyście Susanny Mendozy zaprojektował kostiumy tworzące bezsensowny miszmasz epok i stylów, ale przynajmniej niestraszące szpetotą. Szczególnie interesujący wizerunek zafundowano Hebrajczykom odzianym gustowne płaszczyki i berety (Zaccaria miał w komplecie jeszcze okrągłe okularki). Jeśli spodziewaliście się brodatych patriarchów – nic z tego. Strona inscenizacyjna właściwie nie wzbudziła we mnie żadnych uczuć, w kwestii muzycznej tak nijako nie było. Z wiadomości dobrych – Chór Teatro Real był w świetnej formie i jego szef, Andrés Máspero mógł przyjmować słuszne gratulacje. Słuchając powtarzanego „Va pensiero” uświadomiłam sobie, że aplauz rozlegający się po tej wspaniałej arii chóralnej w teatrach całego świata właściwie nie wybrzmiewa dla wykonawców. Adresatem owacji wymuszających niemal urzędowy bis jest wciąż Verdi, i to mnie wzrusza nie mniej niż merytoryczna wspaniałość. Poza artystami chóru dobrze wypadła również pochodząca z Madrytu Saioa Hernández , trudną partię Abigaille śpiewająca dość swobodnie i bez mocnego ciśnięcia. Jako Ismaele wystąpił Michael Fabiano, co mnie zaskoczyło, bo rzadko słyszy się w tej czysto użytkowej, niewielkiej rolce tenora o takiej pozycji. Nie muszę dodawać, że nie miał on z nią żadnych problemów. I to niestety koniec wokalnych pozytywów, co w operze z zapisaną w partyturze dominacją niskich głosów męskich jest raczej smutne. Muszę przyznać, że przeżyłam swoisty szok gdy odezwał się Alexander Vinogradov, którego wielokrotnie szczerze podziwiałam, także w Verdim. A tu nie tylko pogroszkowany, nieciekawie brzmiący głos (z czasem było nieco lepiej), ale też gdzieś zniknęło legato, z którym jak dotąd bas kłopotów nie miewał. Mam nadzieję, że to tylko chwilowy kryzys, może zdrowotny i minie. George Gagnidze też rozśpiewywał się długo, w końcu dotarł do arii (na szczęście w czwartym akcie) w stanie jakim-takim, ale trudno zapomnieć o problemach występujących wcześniej, zwłaszcza nieprzyjemnie falującym głosie. Ta cecha dotyczy zazwyczaj śpiewaków zaawansowanych wiekiem, na co u niego za wcześnie. Pożałowałam, że imiennik barytona, George Petean zamiast w Madrycie był wówczas w Hanowerze i brał udział w dorocznym koncercie letnim. Podejrzewam, że mógłby być jako Nabucco znacznie lepszy, sądząc po formie jaką wykazał w hanowerskim parku. Na tym tle Elena Maximowa była Feneną nie tyle złą, co po prostu za delikatną wokalnie. Nicola Luisotti dyrygował potoczyście, ale w tej operze wciąż tęsknię za Mutim.
Moi drodzy w kolejnych postach będę relacjonować przyjemności i nieprzyjemności festiwalowe, ale nie dziwcie się, że mogę się nieco spóźniać. Jest ich tyle, że trzeba wybierać starannie
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz