poniedziałek, 11 lipca 2022
Krwawa "Tosca" w Amsterdamie
W ostatnich dniach udałam się na wirtualną wycieczkę do Amsterdamu żeby obejrzeć dwa spektakle Dutch National Opera. Powinnam przewidzieć, że skoro jeden z nich to „Wolny strzelec” swoista podróż na skrzydłach muzy nie będzie w pełni udana. Szczerze mówiąc muza cierpi chyba na ciężką postać alergii na pierwszą operę romantyczną, bo miga się od swoich obowiązków (czyli inspirowania oraz wspierania) przy niemal każdym współczesnym wystawieniu dzieła. A skoro nie tak dawno, bo niespełna rok temu rzecz powiodła się na 200-lecie utworu oraz Konzerthaus Berlin powtórka była raczej mało prawdopodobna. Przy czym uczciwie Wam przyznaję, że pierwsze pół godziny za sprawą reżysera tak mnie znudziło i zniechęciło, że nie potrafię wiele powiedzieć o najważniejszym, muzycznym aspekcie bo porzuciłam seans. Serebrennikov dopisał własne dialogi po angielsku ciągnące się w nieskończość, zafundował nam skrót treści libretta na projekcji wideo i wprowadził nową postać. Wszystko to razem miało być zabawne, a było …szkoda gadać. Żałuję, bo obsada zacna, ale życie jest na takie rzeczy za krótkie. Przy okazji odkryłam nową funkcję w operze, bo w napisach pojawiło się „music dramaturgy.” Ktoś mi wytłumaczy o co kaman? Na szczęście DNO miała dla mnie nie tylko taką propozycję, ale też interesująco zrealizowaną „Toscę”. Poprowadził ją świetnie Lorenzo Viotti, śpiewacy nie byli wokalnie wyrafinowani, ale całkiem przyzwoici : Malin Byström, Joshua Guerrero, Gevorg Hakobyan. Najciekawsza okazała się reżyseria - owszem rzadko bo rzadko, ale tak też się w operze zdarza. Produkcję podpisał Barrie Kosky i jemu muza towarzyszyła na pewno tylko czasem wykazując wisielcze poczucie humoru. Akt pierwszy był niemal całkowicie pozbawiony scenografii – ot szachownica posadzki sugerująca wnętrze kościelne i wszystko. Kilka rekwizytów pojawiło się razem z Zakrystianinem, ale obrazu malowanego przez Cavaradossiego nie zobaczyliśmy, w przeciwieństwie do dość upiornego tryptyku z główkami chórzystów stanowiącego tło Te Deum. Za to przekomarzanki na temat błękitnego spojrzenia markizy Attavanti miały ciekawy epilog – Cavaradossi wręczył Tosce paletę i pędzel, aby sama „namalowała oczy czarne”. Takich drobnych, oryginalnych rozwiązań jest w tej inscenizacji sporo. W przypadku opery znanej do bólu stanowi to atut, zwłaszcza, że nie są stosowane na siłę, a wynikają z tekstu i akcji. Współczesny kostium (w wypadku bohaterki niezwykle elegancki i świetnie się na smukłej figurze Byström prezentujący) w niczym nie przeszkadza i nie narusza struktury dzieła. Można? Można, tylko trzeba wiedzieć, że „Tosca” ma być ”Toscą”, a nie „Salo, czyli 120 dniami Sodomy”. W tym wypadku była. Co nie znaczy, że nie mam zastrzeżeń żadnych, mam właściwie jedno, ale zasadnicze. Kosky bardzo rzecz zbrutalizował, a właściwie wyciągnął brutalność już w tekście tkwiącą na pierwszy plan. Być może wielość przedstawień „Toski” w moim życiu stępiła mi trochę wrażliwość i przyzwyczaiłam się tak, że nie reaguję już na to, co się dzieje a przecież fabuła zawiera rzeczy straszne z torturami i morderstwem włącznie. Tym niemniej nie uważam, żeby oblewanie Cavaradossiego wiadrem czerwonej farby było konieczne. Przy tym jego wędrówka przy więziennym murze i pozostawienie na nim fantazyjnych, krwawych śladów jest kalką z filmu „Desperado”. Tylko tam biały mur znaczył w ten sposób młody Antonio Banderas … Natomiast bardzo mi się podobała scena po śmierci Scarpii, w której oczywiście nie ma ustawiania świeczników przy zwłokach, ale Tosca wykonuje inny, symboliczny gest o tym samym znaczeniu. Nie będę Wam przytaczać większej ilości szczegółowych rozwiązań, sami zobaczcie (DNO udostępnia darmowo przez całe lato) i gwarantuję, że chociaż nie będzie to może „Tosca” Waszego życia, to zapamiętacie ją na pewno, i to nie ze zgrozy. Muzycznie też było jak należy – gwiazdą okazał się dyrygent Lorenzo Viotti. Ze śpiewaków największe wrażenie zrobił na mnie Gevorg Hakobyan, kreujący swym potężnym, ciemnym barytonem (nie bardzo lubię takie gęste, drobne vibrato, ale to kwestia gustu) naprawdę upiornego Scarpię. Malin Byström wzbudziła mój podziw w aspekcie estetycznym – piękny zarówno sopran, jak kobieta ale jakoś mnie nie poruszyło cierpienie jej Toski. Joshua Guerrero ma ładnie brzmiący głos i sympatyczną osobowość, ale na Cavaradossiego dla niego za wcześnie i szczerze mówiąc nie wiem, czy kiedykolwiek dojrzeje do tej roli. Z pozostałych wykonawców podobał mi się Donato Di Stefano jako Zakrystianin, który śpiewał naprawdę dobrze, a od strony aktorskiej miał szansę pokazać zarówno talent komiczny jak dramatyczny. Jeżeli spodobała się Wam ta „Tosca”, pierwsza w Amsterdamie od 24 lat czekajcie na więcej Pucciniego od teamu Viotti-Kosky. W przyszłym sezonie „Turandot” (dobrze, że nie teraz) a w następnym „Tryptyk”. Na pewno nie przegapię.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz