sobota, 30 lipca 2022

Lato festiwalowe 2022 - odsłona pierwsza

Żar leje się z nieba, spektakle plenerowe przerywają nagłe burze – znak to nieomylny, że najwyższy czas zacząć wizytować festiwale. Rozpoczniemy łagodnie, od szwajcarskiego Verbier i 29 edycji tamtejszej imprezy. Nietypowo, bo nie jest dedykowana operze, ale co rok pokazuje się tam co najmniej jedną, w wersji semi-staged. I właśnie powrócił, po 13 latach przerwy „Don Giovanni”, sami rozumiecie, że tego zignorować nie mogę. Pamiętam doskonale odsłonę poprzednią, z 2009 roku – był to jedyny Leporello Rene Pape jakiego słyszałam i jedyny raz, kiedy widziałam Thomasa Quasthoffa w operze, nawet tylko pozbawionej pełnego aspektu scenicznego. Jak w konfrontacji z tym wspomnieniem wypadło nowe wykonanie? Ano, różnie. Było dosyć ascetyczne scenograficznie – projekcje video w tle, kilka rekwizytów i współczesne kostiumy, które już same w sobie charakteryzowały jakoś bohaterów. David Sakvarelidze, który podjął się „reżyserii przestrzeni” zrobił więcej, niż sugeruje nazwa jego funkcji. Dzięki niemu i talentom śpiewaków mieliśmy przed orkiestrą komplet wiarygodnie zagranych postaci, nie tylko koncert w kostiumach. Dźwiękowo, jak to często bywa wrażenia są niejednorodne. Gábor Takács-Nagy poprowadził Orchestre de Chambre du Verbier Festival dosyć głośno i za szybko (z wyjątkiem sceny otwierającej akcję), co nie dało słuchaczom czasu na cieszenie się fenomenalną dramaturgią muzyczną tej partytury. Szkoda, chociaż ta sprężysto-agresywna wersja znalazła na widowni swoich zwolenników. Alexandros Stavrakakis nie pozostanie raczej w pamięci jako idealny Komandor, w tym huraganie dźwięku wypadł nieco blado. Podobne odczucie miałam w związku z Masettem Juliena Van Mellaertsa – sympatyczny, ale raczej go nie zapamiętam. Olga Peretyatko pokrzykiwała dziarsko, a to uważam za grzech przeciwko Mozartowi, jej sopran nabrał z wykonywaniem mocniejszych ról szklistej, zaostrzonej barwy. Nie zgadzam się też z przyjętą koncepcją roli Donny Anny. Za to jej Ottavio, Bogdan Volkov dokonał sztuki niezwykle trudnej, bo nie tylko doskonale śpiewał, ale też na ile się dało ocieplił swojego bohatera. Nie mam też większych zastrzeżeń do Zerliny, Anna El-Khashem wokalnie i scenicznie mi się podobała. Dawno już nie słyszałam Mikhaila Petrenko, i to spotkanie z jego sztuką nie było udane. Lata śpiewania Wagnera i innych dzieł podobnego kalibru uczyniły jego głos monochromatycznym i mało ruchliwym. Magdalena Kožená stworzyła świetną kreację sceniczną, Donna Elvira jest w partyturze i libretcie właśnie taka : niby śmieszna, a raczej ośmieszana, ale tak naprawdę to najsmutniejsza postać w tekście. Wokalnie … cóż, to głos który „nosi ślady dawnej urody” ale jego dzisiejsza kondycja nie nastraja optymistycznie. I na koniec Peter Mattei, cóż ja mogę o nim napisać … Był Don Giovannim już tyle razy, że potrafi tę rolę zagrać na dziesiątki sposobów, zawsze mistrzowsko. Tym razem mieliśmy do czynienia ze stuprocentowym draniem, bez najmniejszych prób usprawiedliwiania. To się fantastycznie uwidoczniło w pełnej wściekłej, złej energii, a śpiewanej w kosmicznym tempie arii szampańskiej. Dopóki Mattei będzie tę rolę wykonywał Don Giovanni ma szansę powracać z piekła.
Ze Szwajcarii przenosimy się do Aix-en-Provence , żeby zobaczyć nową inscenizację „Idomenea”. Nie podejrzewałam , iż aby zrozumieć operę Mozarta będę potrzebować znacznej orientacji w kulturze i tradycji japońskiej. Moja relacja z konieczności będzie więc pochodzić od kogoś, kto nie ma w tej kwestii szerokich kompetencji. Ale – wiecie co? Jeśli coś, co chciał przekazać team realizacyjny do mnie nie dotarło, ich wyłączna wina. Ja miałam dostać Mozarta, nieprzebranego w kostium odległej, choć modnej obecnie proweniencji.
Satoshi Miyagi ma prawo patrzeć na dzieło po swojemu, ale nie powinien próbować narzucać tej wizji widzom. Zwłaszcza, że w końcu dostaliśmy coś, co okazało się wizualnie ascetyczne i nawet piękne, ale w sposobie realizacji nadto przypominające metodę Roberta Wilsona. Ktokolwiek widział raz jedną jego pracę nie tylko widział wszystkie, ale też orientuje się o co chodzi. Bohaterowie sprowadzeni do funkcji oratorów na swoistych trybunach, starannie oddzieleni od siebie i pozbawieni nie tylko kontaktu fizycznego, ale nawet wzrokowego – to nie dla mnie. Uczciwie powiedziawszy śpiewacy próbowali coś wyrażać mimiką (bo gest też im odebrano) i niektórym nawet się udało, ale to widzieli wyłącznie odbiorcy przekazu medialnego. Nie wiedzieć czemu jaką taką swobodę pozostawiono Elletrze i Arbace. Czy antywojenny protest (Hiroshima) usprawiedliwia to wszystko – kwestia dyskusyjna. Może trzeba kogoś bardziej otrzaskanego z kulturą japońską, żeby docenić szczegóły, takie jak stylizowane kostiumy i fryzury. Na szczęście poza patrzeniem można jeszcze słuchać i dlatego nie zakończyłam seansu przedwcześnie. Podobał mi się Raphaël Pichon energicznie i subtelnie zarazem prowadzący swój zespół Pygmalion. Z wykonawców ról głównych zachwycająca była Sabine Devieilhe, idealna Ilia, o delikatnym, słodkim (dalekim jednak od nadmiaru cukru) i precyzyjnie prowadzonym głosie. Michael Spyres troszeczkę prześlizgiwał się po ozdobnikach, lecz ogólnie wielka klasa. Anna Bonitatibus jako Idamante jak zawsze czarowała muzykalnością. Zawiodła mnie nieco Nicole Chevalier, która porwała się na rolę przekraczającą kalibrem możliwości głosowe. Obsadę uzupełnili Linard Vrielink oraz Krešimir Špicer a Glosem Neptuna był Alexandros Stavrakakis, Komandor z Verbier. Teraz czekam już na „Czarodziejski flet” z Salzburga.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz