sobota, 6 lipca 2013

Bracia Marx pokonani - "Trubadur" z Monachium



Proszę Państwa, naprawdę uczciwie się starałam nie uprzedzać mimo obejrzenia trailera i zdjęć zapowiadających tę produkcję. Ale to, co zobaczyłam rozśmieszyło mnie niemal tak, jak „Noc w operze” braci Marx. Poza tym, że są dużo bardziej finezyjni, bracia mają jednak nad Oliverem Py tę zasadniczą przewagę, że chcieli wywołać wesołość, on zaś raczej nie. Ale  jak tu się nie śmiać, kiedy osobnik w rogatej masce, będący zdaje się ucieleśnieniem ziemskich żądz Leonory kręci się przy niej ciągle i ucieleśnia aż nazbyt wyraziście? A inny , z którym walczy Manrico wypełza …spod łóżka? Hrabia Luna jest najwyraźniej fetyszystą, bo śpiewa „Il balen” miętosząc miłośnie suknię Leonory, kiedy zaś Ferrando wyjmuje mu ją z rąk i ogląda z lekkim zdziwieniem nieszczęsny kandydat na kochanka wyrywa mu ją zazdrośnie .Zaś Manrico  wzywa „All’armi!” wymachując ogromnym i niezmiernie nowoczesnym karabinem. Co budzi smutną refleksję nad brakiem zdolności bojowych oraz dowódczych u naszego herosa – mimo podobnego uzbrojenia całej drużyny wiemy, jak kończą. I tak dalej… Najgorszą  cechą tego spektaklu wydał mi się jednak wyraźnie występujący u Py przymus zilustrowania licznie w „Trubadurze ” występujących fragmentów narracyjnych . Trzeba pokazać, bo publika nie zrozumie? Stąd ta mamusia Azuceny, grana przez nagą tancerkę ucharakteryzowaną na upiorną staruszkę – postać zdecydowanie wszechobecna i nadaktywna. Stąd te powracające płomienie, już to stosu, już to krzyża , na tle którego Manrico śpiewa strettę. Stąd laleczki w roli zamienionych niemowląt. Stąd . … nie, dalej mi się już nie chce. Pewnie sami  widzieliście. Poza tym wszystkiego na scenie Bayerische Staatsoper było za dużo, reżyser zaludnia ją tłumem który tam jest nie po to, żeby wykonać jakieś sensowne, z libretta wynikające zadania, ale żeby być i oszałamiać. Każdy coś tam robi, rzadko z sensem, zmęczonym oczom trudno się skupić. I to nam, którym realizator transmisji sam wybiera pokazywane obrazki, a co dopiero widzom w teatrze. Poza tym znów mamy serię pomysłów, które nie mają żadnego uzasadnienia, są, bo reżysera olśniło i wydawało mu się, że tak będzie efektownie. Dlaczego na miły Bóg, Leonora jest niewidoma i nosi brzydkie okularki? Chyba tylko w celu wprowadzenia w czwartym akcie specyficznego „przewodnika”. Dlaczego wszystkim odsłonom towarzyszą puste z wyjątkiem jednego krzesła – na nim zasiada w nonszalanckiej pozie manekin?  Dlaczego Azucena i Manrico zamieszkują w najwyraźniej wykafelkowanym „wozie”? Co mają znaczyć obrzydliwe , przerośnięte płody bawiące się wesoło (pożyczyli z Bayreuth? )? Czy naga dama z szeroko rozłożonymi nogami odbywa właśnie badanie ginekologiczne czy też może rodzi? Takich pytań mogłabym zadać więcej i szczerze wątpię czy uzyskałabym w miarę jasną (nie mówiąc już o przekonującej) odpowiedź. Dlaczego? A bo  tak. Oglądając tę produkcję czułam się po prostu przytłoczona ciągłym, kompulsywnym ruchem dekoracji i przewalającym się tłumem. Dekoracje zaś to temat osobny – nawet nie to, że brzydkie, choć momentami rzeczywiście.   Ale te dziwaczne metalowe konstrukcje niczemu nie służyły, poza podzieleniem przestrzeni na mniejsze kawałki i załadowaniem ich kolejnymi, niepotrzebnymi postaciami w ustawicznym działaniu. Żal mi tego „Trubadura”, bo było w nim kilka momentów interesujących, prawdziwych, w których emocje ze sceny płynące do mnie docierały i trafiały w sedno. Ale i to Monsieur Py zepsuł na własne życzenie. Na przykład finałowy duet Azuceny i Manrica – rozegrany w klaustrofobicznie ciasnej więziennej celi z udziałem nieodłącznego ducha mamusi, czyli nagiej staruszki służącej za … poręczny wieszaczek na czerwony sznur. Widać było, jak biedny kamerzysta poszukuje takiego kadru, w którym by rzeczonej damy  nie było, co w tak małej przestrzeni sprawiało wrażenie mission impossible. W końcu się jednak udało i wtedy mieliśmy prawdziwie wzruszający moment. Podobał mi się też sposób, w jaki relacje łączące matkę z przybranym synem pokazano w pierwszym akcie. Czułe zniecierpliwienie Manrica strząsającego z siebie ręce przytulonej do jego pleców Azuceny trafione było w punkt. Po chwili jednak mocno się zaniepokoiłam: cóż to za matka, która żarłocznie wpija się w synowskie usta krępując nieszczęśnika uprzednio, aby nie pobiegł za dziewczyną? I co tu robi staruszek Freud? (reżyserski koncept pozwolił Elenie Manistinej władczo ucałować Kaufmanna, co zapewne przykrości jej nie sprawiło). I tak dalej, w nieskończoność. Chyba już za dużo czasu poświęciłam panu Py  - trzeba przejść do tego, co najważniejsze. A od strony czysto wykonawczej ten spektakl był znakomitym osiągnięciem. Paolo Carignani poprowadził orkiestrę w sposób konkretny, precyzyjny i bez dziwactw. Całe szczęście, że on nie miał własnych konceptów i zagrał to, co w partyturze – Grazie, Maestro, jestem głęboko wdzięczna. Obsadę dostał dyrygent wspaniałą, na dodatek w dobrej formie. Co „rzucało się na uszy” (żeby tak zacytować Jerzego Stuhra) zwłaszcza w porównaniu z premierą, znacznie od strony wokalnej słabszą. Tutaj mieliśmy wymarzonego Manrica : czułego, kochającego, bohaterskiego. I na dodatek pięknego (nie ma tylko przebaczenia dla P.A. Weitza, który go ubrał w tę koszmarną kamizelkę).Kaufmann zaśpiewał porywająco, i choć stretta została w oryginalnie napisanej tonacji , bez popisowego wysokiego C uświęconego tradycją (której w końcu i zrezygnowany autor uległ). Zgarnął też największą owację przy ukłonach, a nie jest łatwo wygrać pod tym względem z Anją Harteros (Boże broń, nie podejrzewam jakiejkolwiek konkurencji w tym względzie). To nie jest aktorka naturalna (na pewno nie takie zwierzę sceniczne jak Kaufmann) , chociaż  zalecenia reżyserskie wykonuje. Ona wszystkie emocje i całą prawdę o postaci ma w głosie. A jest to instrument urody wyjątkowej i z tych obu przyczyn nie ma większego znaczenia nieszczególna cabaletta czy nawet wysoki dźwięk na granicy koguta. Ale jej „D’amor sull’ali rosee” będę pamiętać jako jedno z najpiękniejszych, jakie słyszałam. Elena Manistina też dysponuje pięknym głosem, którym posługuje się świetnie. Tyle, że ten głos ma urodę, ale trochę brak mu wyrazu – przy jej pierwszym duecie z Manricem ciarki powinny chodzić , nic z tego. Jeśli ktoś potrzebuje takich wrażeń musi sobie odtworzyć nagranie z Ewą Podleś… Alexey Markov   jest efektywnym Luną, i on też był znacznie lepszy niż na premierze. Jego rola była może nieco konwencjonalnie wykonana, ale przyczepić się nie ma do czego. Kwangchoul Youn wykazuje pewne oznaki zmęczenia głosu, lecz słynne szesnastki w swojej arii otwierającej pokonał brawurowo. Bardzo chciałabym zobaczyć i usłyszeć tę obsadę w mniej chaotycznej i przeładowanej produkcji „Trubadura”. Może kiedyś …

P.S. Bardzo współczuję tym widzom z Bayerische Staatsoper, którzy zasiedzieli się w bufecie i z przerwy wrócili za późno, żeby nacieszyć oczy bonusem , który zafundował nam Py,. Kaufmann i Manistina wykonali brawurowo klasyczną sztuczkę iluzjonistyczną ( wskazujac jednocześnie jak Manrico i Azucena zarabiaja na zycie)  – „Mamusia” przepiłowała mianowicie „Synka” , który nawet po tym zdarzeniu wesoło pomachiwał dłońmi i stopami. Po czym Manistina i złożony w całość Kaufmann ukłonili się z szerokimi uśmiechami na twarzach  i oddalili za kulisy aby pozwolić reszcie widzów zająć swe miejsca przed drugą częścią.

 https://www.youtube.com/watch?v=PCEg9y-EZVg












12 komentarzy:

  1. Co do Carignaniego - odniosłam wrażenie, że miał jednak koncept - maksymalnie zwolnić. Koncept zdecydowanie niedobry.
    Tak jak niedobre bywa zagonienie Trubadura, co się dyrygentom-efekciarzom zdarza.
    Mimo tego feleru pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się 1/wciągnąć się 2/ przejąć Trubadurem - to zasługa Py i wykonawców. Abstrahuję od strony wizualnej, bo to kwestia indywidualnego gustu. Ja do koncepcji i estetyki Py i Weitza jestem akurat przyzwyczajona, i oceniam je wysoko - zrobił parę znakomitych, głębokich inscenizacji operowych - choć nie pozbawia mnie to krytycyzmu. W przypadku Trubadura znakomite było poprowadzenie postaci, uchwycenie relacji między nimi, zwłaszcza między Azuceną a Manrico - zresztą jak ma się takich wykonawców, to wszystko jest możliwe, nawet tchnienie życia w tego nieszczęsnego Trubadura. Dopowiedzenie tego, co zdarzyło się między scenami było czasem pożyteczne - historyjka stawała się nieco strawniejsza.
    Co do pytań po co? dlaczego? - na spokojnie i po nabraniu paru głębszych oddechów by ukoić wzburzenie, Papageno, można na kilka znaleźć odpowiedź. Ale ja też mam z kilkoma problem.
    Mimo paru pytań bez odpowiedzi i nie pasującej mi koncepcji dyrygenta - fantastyczny wieczór.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj Papageno. Czytuję już od jakiegoś czasu regularnie Twojego bloga, bo fajnie piszesz (sorry, wyszło protekcjonalnie). I bardzo bezkompromisowo. Jak na mój gust, tym razem strasznie szybko i zbyt bezkompromisowo rozprawiłaś się ze stroną inscenizacyjną tego Trubadura. Zadajesz dużo pytań "dlaczego", stwierdzając na końcu po prostu "bo tak". To jest chyba za prosta odpowiedź. Ja bym żadnego reżysera, nawet o wiele mniej utalentowanego od O.Py, nie posądziła aż o taką bezgraniczną głupotę przy inscenizacji opery.
    Nie wszystko zrozumiałam, ale to co udało mi się zrozumieć było dla mnie całkiem przekonujące. Na pewno przydały mi się wyjaśnienia reżysera, z którymi można się było wcześniej zapoznać. Ja generalnie lubię słuchać tego co mają do powiedzenia realizatorzy jakiegoś przedsięwzięcia, nie uważam że ich koncepcje powinny się tylko same przez siebie tłumaczyć, to wszystko nie jest chyba takie proste.
    Ogólnie podobał mi się klimat tego przedstawienia, pewne szaleństwo w ujęciu całości, czego środkiem była właśnie owa nadmierność, przesada we wszystkim. Ale to świetnie pasuje moim zdaniem do tej szalonej historii i do tego szalonego, obłędnego śpiewu.
    Muzycznie - zgadzam się zupełnie - było super, chociaż nie bez zastrzeżeń, szczególnie kiedy baryton zaczął w 1 akcie strasznie chrypieć. Przestraszyłam się co to będzie dalej, ale potem mu całkiem przeszło. Manistina podobała mi się, ale odwrotnie - z powodu ekspresji, a nie urody głosu.
    Carignani czasem rzeczywiście się niezbyt spieszył, ale w kilku miejscach dało to świetne efekty - np. w "Ah si ben mio", gdzie JK osiągnął dzięki temu niesamowicie intymny, a jednocześnie intensywny wyraz (ale było mu z tego powodu o wiele trudnej!). W stretcie też mi się podobało, że nie była tak obłędnie "podgrzana" jak to się zwykle słyszy. Wielu operomanów to lubi, ale dla mnie jest to zupełnie niemuzyczne.
    Szkoda że nie można było sobie tego nagrać, ja nie lubię wyrabiać sobie zdania o czymś na podstawie tylko jednego posłuchania/obejrzenia. Ale nagrania radiowego z premiery słuchałam wiele razy i nie powiedziałabym żeby tam gorzej śpiewali, jeżeli już to tylko nieznacznie. Ale to jest normalny objaw - że wykonawcy się ogrywają w rolach i że w każdym kolejnym przedstawieniu jest coraz lepiej. Z kontekstu tego co piszesz wynika, że na premierze nie było "wymarzonego Manrica" - dla mnie jak najbardziej był on już wtedy "wymarzony".
    Taki drobiazg - nie wiem co to znaczy kiedy piszesz "choć stretta została w oryginalnie napisanej tonacji , bez popisowego wysokiego C". To się wyklucza, gdyż oryginalną tonacją stretty jest C-dur, więc gdyby ona została w tej tonacji, to JK musiałby zaśpiewać wysokie c.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Może rzeczywiście napisałam tego posta za szybko. Ale - po doradzanym ochłonięciu nadal czuję to samo. Nie przepadam właśnie za tym, co Wam chyba podoba się najbardziej - barokowym rozpasaniem graniczącym z szaleństwem. Pewnie dlatego moim ulubionym reżyserem operowym jest Carsen. Ale nawet Kusej, którego nie lubię potrafił mi kiedyś zrobić piękną niespodziankę, więc staram się nie uprzedzać. I odwrotnie do Donny del lago przed spektaklem wolę nie wiedzieć "co reżyser chciał przez to powiedzieć" - uważam , że interpretacja należy do mnie. Nawet, jeśli jest niezgodna, z jego zamierzeniami. Carignananiemu się nie spieszyło, ale to było w ramach możliwej interpretacji - żadnych temp skandalicznych (do dziś nie wybaczyłam Harnoncourtowi zamordowania "Wesela Figara" w Salzburgu, to dopiero był horror). Zaś co do stretty - ona jednak nie została napisana w C-dur. Verdi , pod naciskiem tenorów pogodził się z tymi wysokimi C. Na płycie, która wyjdzie we wrześniu Kaufmann te popisy zaśpiewał, ale uznał, że przy debiucie w partii Manrica na żywo byłoby to ryzykowne. W kwestii ponownego obejrzenia - podejrzewam , że dziś - jutro - pojutrze jakaś dobra dusza udostępni to w sieci, podobnie jak to było z "Don Carlo". Pozdrawiam obie respondentki i dziękuję, że czytacie. Do pierwszej Pani mam prośbę o jakiegoś nicka - nie cierpię się zwracać bezosobowo, nawet przy dość anonimowej siłą rzeczy korespondencji internetowej.

    OdpowiedzUsuń
  4. Anonimowa - Maria (Marysia) - co do Carignaniego, po zastanowieniu, zgadzam się z Donną co do dobrych efektów zwolnienia w "Ah si ben mio" - brzmiało to prawie szlachetnie.
    Co do tonacji - Papagena ma zupełną rację.
    Spieszę szukać wypowiedzi Oliviera Py, by dopowiedzieć sobie to i owo.

    OdpowiedzUsuń
  5. Gdyby chcieć wystawić Trubadura jak Pan Bóg przykazał, trzeba by akcję opery umieścić w XV wieku, a aktorów ubrać w stroje z epoki. Każde przeniesienie niesie za sobą konieczność przeczytania na nowo libretta. Olivier Py odczytał Trubadura współcześnie. Zadał pytanie – czy zło popełnione w przeszłości można zapomnieć, czy ono projektuje na całe nasze życie. I odpowiedział na to pytanie takim, a nie innym spektaklem. O niesłusznie skazanej na stos matce Azuceny, śpiewa na początku Ferrando – że wciąż widzi się ją wszędzie, że raz jest to kruk, a innym razem postać. Myślę, że to powodowało p. Py w takim właśnie ukazaniu tej postaci, z ewidentnym ADHD – była wszędzie. Szkoda tylko, że zdecydował się na taką starą kobietę, To matka Azuceny, więc powinna mieć ok. 40 lat. Może nawet mniej. Stara naga kobieta nie jest najszczęśliwszym pomysłem, tym bardziej, że można było jako ducha matki zatrudnić baletnicę w „stosownym” wieku. Nawet bez ubrania. Ona ukazuje się tylko Azucenie. Inni jej nie widzą. Nie można snu, czy koszmaru sennego dzielić z kimś innym, nawet z synem. Nie ważne własnym czy przybranym Azucena boi się, i nie bez racji, że ona również zostanie zabita, bo jest Cyganką, kimś obcym i nie pożądanym. Hrabia Luna (uważam, że w tym przedstawieniu najmniej udany z czwórki bohaterów) postanowił za jednym zamachem pozbyć się i jej, i Manrika, ale ją postanowił spalić czyli całkowicie unicestwić. Jak widać, nie jest to metoda usprawiedliwienia. W przedstawieniu Oliviera Py jest wszystkiego za dużo, ale taka jest specyfika snu – zaludnia go mrowie ludzi, którzy de facto niczemu nie służą, nie posuwają „akcji” ani o krok . Nie jest dla mnie jasna konstrukcja dekoracji. Rozumiem scenę, na której rozgrywa się akcja, ale inne jej części nie są dla mnie takie oczywiste. Ale to wszystko jest sen Azuceny, a właściwie koszmar, który ją dręczy. Nie wiem też co ma symbolizować manekin na krześle, bo te krzesła są dla ewentualnej widowni – to my powinniśmy na nich zasiąść, tylko nas ta historia z XV wieku nie interesuje. Końcówka opery rozgrywa się na prawie pustej scenie. Azucena mści się na Lunie, co wcale nie znaczy, że nie straci życia. Dla mnie najważniejsze, że p. Py ma szacunek dla muzyki, a ta jest piękna. To właściwie jedna lista przebojów operowych. I Verdi ocalał w tym przedstawieniu, które na pewno jest kontrowersyjne, ale zaśpiewane fantastycznie. Orkiestrę też znalazłam świetną i świetnie poprowadzoną. Uff, strasznie dużo napisałam, ale przedstawienie z BO nie zostawiło mnie obojętnej.

    OdpowiedzUsuń
  6. Et tu, Brute contra me? Wnioskuję bowiem, że Ci się podobało. I oczywiście żartuję z tym Brutusem. Tak, logiką snu można wytłumaczyć wszystko. Również tych spotworniałych braci Luna w tle i mnóstwo innych aspektów. Co nie zmienia faktu, że na mnie to zrobiło wrażenie chaosu,nad którym Py nie zapanował. I, że dosłowna ilustracyjność (ten duch) mnie drażniła."Trubadur" nie musi być wystawiany zgodnie z czasem akcji , jak w Met, bo rzeczywiście bywa wtedy nudno.Widziałaś może spektakl Carsena z Bregencji? Niestety był on okropnie zaśpiewany, co wyłącza go z konkurencji, ale pod względem inscenizacyjnym świetny. I bardzo współczesny. Nic nie poradzę na to, że produkcja monachijska mnie nie porwała, chociaż pozytywne strony dostrzegłam i pisałam o nich. Może obejrzę to dziś czy jutro po raz drugi i coś mnie poruszy, nie wiem. Zdarzyło mi się już coś takiego , też w Monachium zresztą, z Fideliem" Co do jednego zgadzamy się wszystkie - muzycznie ten "Trubadur" był wspaniały, a to na szczęście w operze najważniejsze. Markov rzeczywiście stanowił najsłabszy punkt obsady, bo on nie ma silnej indywidualności, jest jakiś taki żaden, zarówno głosowo jak scenicznie. Gdyby tak zaproszono Dobbera, to byśmy się dopiero Hrabiego Luny bali...

    OdpowiedzUsuń
  7. Oj, tak tak! To powinno być przedstawienie nieskazitelne muzycznie. Do podobania się mam bardzo daleko, ale nie ukrywam, że spektakl zrobił na mnie wrażenie. Największą zasługę p. Py upatruję w tym, że nie przykroił i nie poprzestawiał libretta i pozwolił widzom rozkoszować się muzyką. Nie widziałam przedstawienia Carsena z Bregencji. Zaraz poszukam na youtube. Skoro zaśpiewane jest kiepsko, jakość dżwięku nie ma znaczenia. Ale okazało się, że mam Trubadura z Met! Kupiłam sobie i odłożyłam. Teraz obejrzałam Hvorostovskiego. Rewelacja! Cofam co złe o nim pomyślałam, co nie znaczy, że przedstawienie mi się podobało. O, nie! Ciekawe. jak ci poprawni Amerykanie przełknęli markietanki Niestety, Hvorostovski z Kaufmannem by się zjedli. Dobber byłby wspaniałym Hrabią Luną! To jest ktoś kogo trzeba się bać, a ten Markov taki ni z pierza ni z mięsa. (Nie wiem co mi się zrobiło, ale nie pojawiam się jako Joanna M. Później to naprawię, na razie musi być jak jest)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy dobrze Panią zrozumiałam-zwracam się do Papageny-czyżby w sieci dostępny był Don Carlo z maja, z ROH?
      Serdecznie pozdrawiam,Halina

      Usuń
  8. Niestety nie, pani Halino. W sieci jest "Don Carlo" z Monachium, ze stycznia 2012. Ale Pani zapewne chodzi o udział Mariusza Kwietnia, z tego niestety nic nie wyszło, bo wtedy zachorował. Ale to i tak jest wersja wspaniała - logiczna, nieprzeładowana produkcja, no i ta trójka Niemców Pape-Harteros-Kaufmann ... Spektakl londyński można znaleźć tylko w wersji audio. To i tak duża przyjemność. Pozdrawiam wzajemnie

    OdpowiedzUsuń
  9. Dzięki za informację,szkoda.Oczywiście wersję audio postaram się jakoś odszukać, to i tak coś wspaniałego.
    Tak samo chciałabym mieć tę z Monachium[mam nadzieję,że znajdę,bo warto dla tej trójki w/w] - wiem,że to było bez M.Kwietnia,wszak zaniemógłbył już na krakowskiej Halce w grudniu 2011. Pamiętam jak to PK,zazwyczaj niezbyt dla niego łaskawa,pożałowała na swoim blogu,że nie zaśpiewał wtedy Rodriga w Monachium.
    Ale nic straconego,będę czekała na Pani wrażenia z tegorocznego lipcowego Don Carla z niecierpliwością.Pozdrawiam.Halina.

    OdpowiedzUsuń
  10. Obejrzałam ponownie Trubadura (monachijskiego) i moja wysoka ocena inscenizacji potwierdziła się. W dużej mierze to kwestia gustu, co się podoba lub nie, ale jednego nie można odmówić Py - niczego nie poprzestawiał, nie poprzeinaczał, nie dopisał bohaterom. Co do śpiewu - miałam złe wrażenia - dotyczyło to zwłaszcza Kaufmanna (zmęczenie?), ale okazało się, że w dużej mierze zawiniła jakość transmisji - po przesłuchaniu nagrania dostępnego na youtube, złe wrażenia minęły (poza zasadniczym wrażeniem - tego typu Verdi to nie jego "fach". Don Carlos to inna liga, poczekajmy na nowe role).
    Jakość tejże transmisji była bardzo różna, u mnie zły był dźwięk, zwłaszcza w pierwszej części - w drugiej wyraźnie się poprawił, komu innemu zawieszało się.... Dlatego z osądami dźwięku, śpiewu bazującymi na transmisjach, trzeba być bardzo, bardzo ostrożnym.

    Co do innych inscenizacji. Wersja z MET jest dla mnie (podkreślam - dla mnie) nie do oglądania, do tego stopnia, że nie dotrwałam do końca. Zero zaangażowania odtwórców, ciężka ręka dyrygenta, żadnego pomysłu na inscenizację - pomysłu czyniącego ten gniot bardziej strawnym - przyznaję, mam bardzo złe zdanie o tym, co wyszło libreccistom. By tenże gniot wystawiać, trzeba mieć pomysł, niekoniecznie rewolucyjny, no i wykonawców zdolnych uwiarygodnić postaci. Bregencja: zdecydowanie nie, źle zaśpiewany, wątpliwa inscenizacja - na siłę dorobiony konflikt społeczny (rozbrajający był tłum zbrojnych w kałasznikowy Cyganów atakujących mury okalające zamek czy pałac i śpiewających, no co ? "Cyganowi najlepiej z Cyganką" Utrwalił mi się dobrze obraz Manrica zwijającego di Luna motorówę i dziewczynę.
    Z wersji tradycyjnych najbardziej odpowiada mi inscenizacja z ROH, z Cura i Hworostowskim. Wszystko na miejscu, bez fajerwerków, a wciąga, bo i też dobrze zaśpiewane.
    No i, przyznaję, się zrobiła na mnie wrażenie inscenizacja Czerniakowa z La Monnaie.

    OdpowiedzUsuń
  11. To oznacza, Marysiu, że mamy krańcowo rózne gusta, co jak już nie raz tu podkreślałam w niczym nie przeszkadza. Zwłaszcza w wymianie poglądów. Spektakl z Bregencji jest rzeczywiście źle śpiewany, przed czym ostrzegałam, ale Cura? Przecież ten facet jest wokalnie równie koszmarny, co Tanner (tylko lepiej wygląda) a jego aktorstwo , brr, nawet nie chcę wspominać.... Samej inscenizacji z Bregencji będę bronić równie stanowczo, co Ty Monachium. Chyba jutro opublikuję post porównawczy i dam już spokój "Trubadurowi". W Monachium drużyna Manrica też pomachiwała nowocześniejszą jeszcze bronią, nawet nie umiem tych karabinów nazwać właściwie. W jednym się zgadzamy - zawsze uważałam, że Kaufmannw repertuarze włoskim się nie sprawdza tak jak w niemieckim i francuskim. Z tym, że "Włoski Kaufmann" i taj jest lepszy od przeróżnych Alvarezów - Giordanich itd, zaludniających dziś najlepsze sceny operowe....Następna, równie gorąca dyskusja trafi się nam, operomaniakom pewnie w grudniu, przy okazji "Mocy przeznaczenia". Już się boję i cieszę (nie dyskusji oczywiście tylko Kuseja). A jakość transmisji ma chyba coś wspólnego z tym, jak szybki masz internet. Ja mam dość szybki, nic, ani na moment mi się nie zawieszało, dźwięk był czysty.

    OdpowiedzUsuń