poniedziałek, 22 lipca 2013

Słynne arie, różne wykonania - "Arlezjanka"



Zapożyczenie tytułu od niestety dawno minionej, cyklicznej audycji Piotra Nędzyńskiego w radiowej Dwójce  ma sens - „Arlezjanka” to jedna z tych oper, o których istnieniu wiemy dzięki fragmentowi z upodobaniem wykonywanemu na koncertach i nagrywanemu na składankach. W tym wypadku jest to sławny „Lament Federica”, jakim popisują się wszyscy tenorzy, którym na to głosu wystarcza (oraz pewni tacy, którym nie) od Carusa  do Kaufmanna. Caruso zresztą miał okazję śpiewać całą rolę, bo dla niego została napisana i to on rozpropagował słynną arię. Na końcu posta znajdziecie więc mnóstwo interesujących wykonań „Lamentu”, a porównania bywają pouczające. Do takiego manewru zmusił mnie fakt, że nawet na YT trudno znaleźć jakieś inne próbki z tej opery, co troszkę mnie zdumiało. A mam właśnie za sobą „Arlezjankę” w całości, i chociaż obejrzenie jej wymagało pewnego wysiłku, nie żałuję. Wysiłek ów należało włożyć, by dostrzec, co się na scenie dzieje, bo nie dość, że kopia kiepska (najwyraźniej bezpośrednio przetransferowana z VHS), to chciałoby się powtórzyć za umierającym Goethem „więcej światła”. Nie wiem, może te ciemności miały uwydatnić mrok w duszy bohatera, ale jeśli tak – to nie podziałało. Szkoda, bo w momentach, kiedy decydowano się rozjaśnić trochę przestrzeń ukazywała się oczom całkiem sensowna i bardzo pomysłowa scenografia (pomysłowość dotyczy sfery technicznej – rozsuwające się cichutko dekoracje z jednej sceny płynnie przechodziły  w następną bez nadużywania modnej obecnie obrotówki). Kostiumy były ładne i zgodne z epoką drugiego cesarstwa, w której akcja się dzieje.  Dziś już trudno byłoby zobaczyć takie filisterstwo poza USA, żaden szanujący się przedstawiciel regietheatru by do takiej bezczelności nie dopuścił. Ale ta „Arlezjanka” została wystawiona w 1996 roku w Parmie, kiedy takie rzeczy jeszcze się w Europie zdarzały.  Aż boję się myśleć, jak straszliwy, psychoanalityczny  dramat zrobiłby z tego dzieła Claus Guth  … Bohater bowiem, ów lamentujący Federico zatruwa skutecznie życie sobie i innym ponieważ  kocha damę, którą raz widział, z którą nigdy nie rozmawiał i o której właściwie nic nie wie. Na koniec popada w szaleństwo i rozstaje się z życiem niczym Tosca skacząc w wysokości (tyle,  że z banalnego balkonu, a nie z murów zamku do płynącej kilkaset metrów dalej rzeki). Nie ma się co dziwić, że jego matka ma tu do zaśpiewania arię  „Esser madre è un inferno”. Niezależnie jednak od meandrów fabuły , za które obwinić należy nie byle kogo, bo Alphonse’a Daudeta, autora literackiego oryginału operę oglądało mi się przyjemnie – może właśnie dzięki krzepiącej staromodności scenografii, reżyserii (Mietta Corli) i aktorstwa. Trzeba też przyznać, że wszyscy śpiewacy okazali się nie tylko wokalnie sprawni, ale też urodziwi. Role nieszczęsnego , niespełnionego amanta wykonał Luca Canonici, i słuchało mi się go bardzo dobrze. To ładny głos (chociaż wole nieco ciemniejsze i bardziej mięsiste), ładne frazowanie, interpretacja bardziej melancholijna niż dramatyczna. Towarzysząca mu w partii Vivetty, bezskutecznie usiłującej zdobyć uczucie młodego sensata Desire Rancatore zaczynała wtedy karierę . Jej maleńki, niebrzydki głosik po prostu słabo było słychać. Za to  Susanna Anselmi jako biedna matka, której syn gotuje piekło podobała mi się niezmiernie – dobry głos , ciekawa kreacja, pełna rezygnacji ale niepozbawiona dramatyzmu. Roberto Servile  jako Baldassare (postać stworzona chyba tylko po to by trochę załatać dziury czasowe – opera trwa i tak tylko około 100 minut)  był  w porządku. Podobnie jak dyrygent Daniele Callegari.   
                           

6 komentarzy:

  1. Ale się nasłuchałam tych "Lamentów Federica"! Już nawet sama śpiewam. Rzeczywiście każdy szanujący się (i nie) tenor miał tę arię w repertuarze. Jednak opery całej nie pragnę jakoś. Zadowolę się - jak zawsze u Ciebie - dobrze napisanym postem. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Z łezką w oku wspominam do dzisiaj audycje Piotra Nędzyńskiego, bardzo je lubiłam i skrupulatnie każdą nagrywałam, porównując pieczołowicie i z wypiekami na twarzy różne wykonania tej samej arii. To fajna zabawa. Teraz więc też posłuchałam sobie z chęcią (bo dawno się w to nie bawiłam) kilkunastu wykonań Lamentu, w kolejności jak podajesz linki (w poszukiwaniu Gigliego, który nie wyskakuje, zahaczyłam dodatkowo o kilku jeszcze panów), a kiedy doszłam do końca, poczułam się, że jestem w domu. Cóż ja na to poradzę, jestem bezsilna. Ale - po drodze było dużo tenorowej frajdy, czasami zaskoczeń różnej maści, nie ośmielę się kwitować jednozdaniowo czy nie daj Boże jednowyrazowo każdego z panów Wielkich Tenorów, bo każde wykonanie zasługuje na osobne omówienie, każdy wybierze sobie coś dla siebie, według własnych upodobań i potrzeb. Powiem tylko, że najfajniejszą niespodziankę sprawił mi Vickers, mój absolutnie ulubiony Tristan. Ach jak ja lubię te wielkie głosiska, które potrafią się nimi kiedy trzeba z subtelnością i finezją posługiwać, no i ta barwa! (Niemiłą niespodziankę sprawił mi za to...Bjorling).
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten Bjorling to chyba właśnie z powodu barwy, zbyt skandynawsko chłodnej i srebrzystej, tu jest potrzebne raczej stare złoto i wysoka temperatura. Vickers rzeczywicie jako Tristan był chyba najlepszy,natomiast w jego "Otellu" uważanym dość powszechnie za cud prawie coś mi przeszkadza, nawet nie umiem tego nazwać. Pewnie to po prostu nie mój Otello i tyle. Za to Vinaya uwielbiam, a ze wsółcześniejszych - banalnie - Dominga . W tej nieszczęsnej "Arlezjance" też go lubię. Właśnie się zabieram za sprawdzenie jak sobie poradził Antonenko, co oznacza, że będę musiała ścierpieć Popłavską. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie jestem "specjalisą od Bjorlinga" i właściwie nie przeszkadza mi jego barwa (w kwestii barwy i tego czy pasuje ona do określonego typu repertuaru czy nie - w ogóle nie jestem ortodoksyjna). Zaskoczyło mnie natomiast osobliwe drżenie jego głosu, przeszkadzające zwłaszcza w spokojnym rozwijaniu i utrzymywaniu dłuższych nut. Ponadto brak zapasu w górze skali - dźwiękowego i przez to ekspresyjnego (najwyższy dźwięk dodany w tej sytuacji zupełnie niepotrzebnie). Ale może w innych nagraniach śpiewa lepiej?

    OdpowiedzUsuń
  5. Znów się pospieszyłam z wysłaniem posta. Moim Otellem jest na razie niepodzielnie Placido - tu się zatrzymałam (w rozwoju) i nie mam specjalnej ochoty szukać gdzie indziej, choć wiem że warto szukać. Ja mam jednak pewien generalny problem z dawniejszymi, nie mówiąc już o całkiem dawnych, nagraniami - mogę je podziwiać, zachwycać się nimi od strony czysto wokalnej, ale niestety nie mogę się przebić przez ich często wyrazową "staromodność". Standardy wokalne nie zmieniają się i pewnie nigdy się nie zmienią (skazani jesteśmy więc na to ciągłe porównywanie i kręcenie nosem), ale kwestia interpretacji ulega jednak w miarę upływu czasu znaczącym zmianom - zmienia się wrażliwość zarówno wykonawców jak i słuchaczy. I nie może być inaczej, jeżeli opera ma być sztuką żywą, a nie kopiowaniem istniejących, nawet najdoskonalszych wzorców. Często więc bardziej przekonuje mnie współczesna ekspresja, cokolwiek by miało to znaczyć, gdy na scenie stoi śpiewak-aktor, chcący mi coś powiedzieć za pomocą swojej - "dzisiejszej" - wrażliwości. Nawet jeżeli od strony czysto wokalnej nie jest on tak doskonały jak jakiś "dinozaur".
    Dlatego powitam chętnie każdego nowego ciekawego Otella - jednego z moich ulubionych bohaterów. Jak słyszę - szykujesz Antonenkę. W sumie chętnie zobaczę za co został on umieszczony na liście najlepszych śpiewaków do londyńskiej nagrody operowej. No i "mam go na oku" bo będzie Manrikiem z Netrebko i Domingiem w grudniu w Berlinie.
    A póki co widzę że dałaś się uwieźć znowu Mozartowi. I nie dziwię się, wygląda to cudnie!

    OdpowiedzUsuń
  6. Ze starymi nagraniami tez tak miewam, ale zdecydowanie bardziej dotyczy to kobiet. Nie mogę znieść głównie sopranów, wszystkie wydaja mi się tak samo szkliście świdrujące. Antonenko jest moją jedyną nadzieją na porządnego tenora verdiowskiego, jak juz pisałam od tych dyżurnych Marcellów robi mi się już niedobrze na samą myśl.Swoja drogą - Domingo jako brat Antonenki - oj, bedzie cięzko, zwłaszcza w charakteryzatorni.No i czekam z wielką ciekawością na dwa monologi Otella na płycie Kaufmanna - ale to jeszcze dwa miesiące. Za to już w sierpniu Verdi od Netrebko i Verdi barytonowy Dominga. Będzie czego słuchać.

    OdpowiedzUsuń