sobota, 7 grudnia 2013

Diable sprawy w ROH


„Robert Diabeł” ma wszystko , co szanująca się grand opera posiadać powinna – heroiczny wymiar czasowy (heroizmu wymaga się oczywiście od widza-słuchacza zmuszonego do spędzenia 5 godzin w teatrze), historyczny temat , olbrzymie wymagania inscenizacyjne i obowiązkowy balet w drugim akcie, gatunek szczyci się bowiem pochodzeniem francuskim. Element ostatni jest dziś często pomijany nawet w ojczyźnie, bo czasy, kiedy co bogatsi panowie musieli mieć co najmniej jedną „petite amie” w corps de ballet szczęśliwie minęły. Obecnie ten niewątpliwie przyjemny obowiązek dotyczy raczej adeptek modellingu. Gdyby zaś ktoś chciał się zapoznać z typowym przykładem zjawiska, jakim była grand opera właściwie niemal każde dzieło Giacomo Meyerbeera mogłoby posłużyć z powodzeniem. Tyle, że dość trudno złowić je dziś na scenie – z biegiem lat gust publiczności zmienił się drastycznie i coraz mniej wśród nas herosów a wśród intendentów ryzykantów. Dlatego zapowiedź wystawienia „Roberta Diabła” na jednej z najlepszych europejskich scen przyjęto z dużym zainteresowaniem i ciekawością. Po londyńskiej premierze te pozytywne uczucia przekształciły się w rozczarowanie i wszystko skończyło kiepskimi recenzjami. Ale – minął niespełna rok i firma Opus Arte zdecydowała się rzecz wydać licząc niewątpliwie na jakieś zyski. Mając płytę do dyspozycji jesteśmy w tym przypadku w sytuacji wygodniejszej niż naoczni i nauszni świadkowie wydarzenia, możemy sobie dzieło podzielić wedle własnego życzenia nie narażając się na znużenie. Poza tym, produkcja Laurenta Pelly jest chyba jedną z tych, które lepiej wyglądają na ekranie niż w teatrze. Wynika to z ogólnej koncepcji reżysera, który założył sobie (przynajmniej takie to robi wrażenie), że dziś już nie potrafimy przyjąć poważnie i z dobrodziejstwem inwentarza zarówno fabuły , jak i samej formuły dzieła. Zakpił więc sobie z obu niemiłosiernie podkreślając i jeszcze wyolbrzymiając to, co i tak szczególnym umiarem nie grzeszy. W warstwie czystko zewnętrznej dostajemy więc mieszankę piorunującą  - zarówno scenografia (Chantal Thomas) jak kostiumy (Duane Schuler)  mają w sobie elementy późno dziewiętnastowieczne (i kilka współczesnych) , ale także i przede wszystkim właściwe dla czasów, w których akcja odbywać się powinna. Tyle, że jest to „jesień średniowiecza” wzięta wprost z ówczesnych rycin, które często przez dzisiejszego człowieka postrzegane są jak uproszczone, za to nadmiernie kolorowe rysunki dziecięce. Stąd barwne  konie i pasujące do nich odcieniami szat damy dworu, stąd toporna miniatura zamku itd. Ale rycerze wyglądają już w zasadzie tak, jak powinni ( nie wszyscy niestety), zaś królowa to ożywiony portret Eleonory Akwitańskiej. Do elementów jawnie komicznych zaliczyć trzeba gwiaździstą aureolę  nad głową księżniczki Isabelle  czy też kunsztowną, demonstracyjnie demoniczną fryzurę Bertrama. Tym demonizmem także się Laurent Pelly nieco zabawił zastępując na przykład taniec ożywionych posągów zakonnic baletem bardziej piekielnym. U niego z grobów podnoszą się trupy siostrzyczek  i pląsają sobie niezbyt wesoło łypiąc mocno podczernionymi oczętami i dybiąc na nadszarpniętą już mocno kontaktami z diabelskim rodzicem cnotę Roberta. Przyznaję, że sama byłam zdziwiona iż podobało mi się to wszystko bardziej niż oczekiwałam. Zdumiała mnie też ilość skojarzeń, jaką ta produkcja wywołała – ktoś uważał, że to prawie „Spamalot” Monty Pythona, ktoś przywoływał ilustracje Gustava Dore do „Boskiej komedii”, ktoś pomyślał nawet o Kubricku i „Mechanicznej pomarańczy”!

Wykonawcy nie zawiedli. Bryan Hymel (świetnie ucharakteryzowany) zaczyna wyrastać na jednego z czołowych współczesnych tenorów i nie bez powodu. Jego głos jasną barwą , przypisywaną zazwyczaj  śpiewakom lirycznym może na początku nieźle zmylić, ale już po krótkim czasie wykazuje spore zasoby mocy. Szwankuje troszeczkę dół skali, ale za to cóż za promienna góra! Widać też, że Hymel włożył sporo pracy w rolę Roberta i od strony emocjonalno-wyrazowej też jest znakomity. Patrizia Ciofi  po licznych perypetiach stanęła na scenie ROH jako księżniczka Isabelle i okazała się jak zawsze nieskazitelna stylowo. Ma piękny, dźwięczny głos, ale w tym wypadku najważniejsze jest to, jak potrafi go używać. Niemal zawsze, kiedy mam okazję ją podziwiać smucę się, że jest tak wyjątkowa, że nie ma takich jak ona więcej. Jako wisienkę na torcie można w tym spektaklu potraktować wyraźnie widoczne rozbawienie artystki, która nie do końca potrafiła zachować powagę biegając w „wieńcu z gwiazd dwunastu (chyba)” po ostentacyjnie sztucznych blankach. Ona, mistrzyni dramatycznej ekspresji. John Relyea nie spełnił pokładanych w nim nadziei , jako że kiedyś zapowiadał się na wielką gwiazdę. Ale tutaj jest zdecydowanie dobry, jego bas brzmi aksamitnie złowieszczo i prezentuje te tak uwielbiane przez publiczność wibrujące, najniższe nuty. Marina Poplavskaya do moich faworytek nie należy , jako Alice irytowała mnie jednak mniej niż zwykle. Wydaje mi się, że jest to rola idealna dla niej pod każdym względem. Jako Raimbaut bardzo dobrze sprawdził się Jean-Francois Borras, który mimo, że pozycja drugiego tenora do najwdzięczniejszych nie należy spisał się świetnie i udowodnił, że warto obserwować jego karierę. Brawa należą się też, jak zawsze nieskazitelnemu chórowi ROH. I tylko Daniel Oren na oklaski nie zasłużył. Nie dość , że sprawiał wrażenie okrutnie nudzącego się w miejscu pracy ( nie on jeden), co się przełożyło na dyrygowanie anemiczne i bez temperamentu, to jeszcze nie zapanował nad dętymi blaszanymi, które kiksowały solidnie.











3 komentarze:

  1. Faktycznie, wizja Pelly'ego nawet lepiej się sprawdza na ekranie tv. Jednakże muszę przyznać, że oglądając "Roberta" przed rokiem w Londynie też miałem fajne wrażenia i dziwiłem się znacznej części londyńskich recenzentów, że tak ich ogranęło nomen omen święte oburzenie i postanowili bronić opery przed nadmierną ironią i dowcipem reżysera. Francuscy krytycy wrzucili chyba na większy luz, bo niedawno ukazała się w "Opera Magazine" niemal entuzjastyczna recenzja z tego dvd.
    Mnie, szczerze mówiąc, bardziej się ten "Robert" podobał od tego, co Pelly zrobił z "Córką pułku", która odniosła taki sukces na całym świecie. Wiem, że jestem odosobniony, bo produkcja ma wielu fanów.
    Wrażenia z teatru potwierdziły się jeśli chodzi o "Diabła" poza Poplavska. Wtedy wydawała mi się czarnym punktem obsady, ale na dvd wypada niespodziewanie dobrze. Hymel to od pewnego czasu jeden z moich tenorowych faworytów. Jego obecność w tym "Robercie" zawdzięczamy poniekąd wycofaniu się wcześniej zakontraktowanego Flóreza. I dobrze, bo JDF w tej roli, niestety, poległby okrutnie.
    Najbardziej stylowi i idiomatyczni są, oczywiście, Ciofi i J.F. Borras. I chyba rzeczywiście Oren to raczej rutyniarz i sprawny rzemieślink niż pierwszorzędny artysta, choć jest osobą bardzo wpływową jeśli idzie o obsady wokalne, zwłaszcza we Włoszech. Robert.

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie, ogladając tego "Roberta" pomyślałam sobie, że ta ironia to dziś jedyny sposób, żeby tej opery nie zamordować. I nie mogłam uwierzyć, że niektórzy krytycy przyjęli to straszliwie poważnie ganiąc reżysera za chociażby nadmierną dosłowność aktu finałowego. A dla mnie to było urocze i przezabawne, te puchate obłoczki w opozycji do otwartej, szatańskiej paszczy. Co do Hymela, to mam obawę, że on będąc pierwszorzędnym artystą nigdy nie zostanie pierwszorzędną gwiazdą. Chyba jest za mało medialny. I nie wiem, czy tego żałować, czy nie. Wiem, że nie przepadasz za J.D.F, ale mnie się wydaje, że on wykazuje niezłą świadomość tego, co może zaśpiewać , a czego nie. Poza Księciem Mantui ewidentnych błędów nie popełnił (a i tu przytomnie się wycofał z innych produkcji), chociać oczywiście trafiały mu się role lepiej i gorzej dobrane. Osobiście wolę, żeby tłukł ciągle tego swojego Rossiniego, co robi znakomicie, niż ryzykował . "Robert Diabeł" przerasta go ewidentnie i cieszę się, że się w porę zorientował.

    OdpowiedzUsuń
  3. Możliwe, że tego nie sprecyzowałem, ale ja, podobnie jak Ty, bardzo doceniam profesjonalizm Floreza. I też uważam, że właśnie z powodu głębokiej świadomości swoich walorów i ograniczeń wycofał się z londyńskiego "Roberta".
    Możliwe, że Hymel nie awansuje na gwiazdę, ale ja szczęście nie jestem na tym punkcie przewrażliwiony i nie należę do tej części publiczności, której przeżyć dostarczają przede wszystkim gwiazdy spoglądające klilka razy w roku z okładek muzycznych periodyków.
    Najważniejsze, żeby Hymel szedł spokojnie swoją drogą. Myślę, że będzie czego posłuchać. Robert.

    OdpowiedzUsuń