sobota, 14 grudnia 2013

Maffio rządzi! - "Lucrezia Borgia" z San Francisco

Znamy tę historię – przewidziana do głównej roli śpiewaczka  odwołuje swój występ, zaś nagłe zastępstwo okazuje się być rewelacją. Zaczyna się wielka kariera. W przypadku, o którym myślę jedna z największych w XX wieku.  Montserrat Caballe zaśpiewała w 1965 roku Lucrezię Borgię, rok później zaś nagrała ją na płyty w wymarzonym towarzystwie Alfredo Krausa, Ezia Flagella i Shirley Verrett. To nagranie na długie lata, a może i na zawsze stało się dla mnie wzorcem do tego stopnia, że do dziś czekam na interpretację go godną. Bezskutecznie. Włączając DVD z zapisem spektaklu San Francisco Opera (2011) nie spodziewałam się cudu, ale pewne przeczucia jednak miałam. I one się całkowicie sprawdziły, czego nie znoszę, bo wolę być pozytywnie zaskakiwana.  To nie znaczy, że nie warto sięgnąć po płytę – standardy wypracowane przez niezwykły kwartet solistów i ich dyrygenta, Jonela Perleę są tak wyśrubowane, że nikt nie ma z nimi szans. W War Memorial House publiczność otrzymała produkcję podporządkowaną gwieździe, co samo w sobie nie stanowi wielkiej wady ani wyjątku, pod warunkiem, że diva jest tego warta. W tym wypadku nie była, niestety. Na domiar złego John Pascoe, reżyser , scenograf i projektant kostiumów w jednym wykreował na scenie przestrzeń, która miała być glamour , wręcz glamourissimo, nic więcej. Miałam wrażenie, że patrzę na ożywione ilustracje z Vogue’a lub Vanity Fair – ładne, efektowne, ale przestylizowane i tak demonstracyjnie sexy, że momentami śmieszne.  Historia opowiadania przez Donizettiego i Romaniego jest mroczna i tragiczna, skupienie na tego typu szczegółach jej nie służy. Z drugiej jednak strony, na plus należy zapisać p. Pascoe niechęć do epatowania krwią i brak naturalistycznych efektów, które na dobre zadomowiły się już w teatrach operowych.  Ale – wszystko to miałoby znaczenie znacznie mniejsze, wręcz żadne, gdyby w centrum sceny znalazła się właściwa śpiewaczka. Renée Fleming nigdy nie była mistrzynią belcanta, na to czułam się przygotowana, jak również  na jej manieryzmy wokalne. Ta piękna kobieta tym właśnie i tylko tym okazała się na scenie – wspaniałą divą, mającą oczarować wystudiowanym gestem, wyglądem, strumieniem głosu równie urodziwego jak ciało. Tym razem nie bardzo się udało, bo barwa sopranu Fleming mocno w ostatnich latach ucierpiała, a przynajmniej wymaga długiego rozgrzewania. Dopiero w trzecim akcie zdarzały się momenty, gdzie legendarna double cream dała się słyszeć i podziwiać. A maniera wokalno-sceniczna Fleming z czasem staje się dla mnie coraz bardziej niestrawna. Żal, bo jeszcze na jej warszawskim koncercie przeżyłam momenty zachwytu. Vitalij Kowaljow jako podły Alfonso d’Este także nie jest stylistą, ale przynajmniej dysponuje mocnym, zdrowym głosem. Wydaje mi się jednak, że Wotan to właściwsze dla niego terytorium. Na tle starszej pary znakomicie zaprezentowała się młodzież, i to zjawisko trzeba uznać za krzepiące i optymistyczne. Amerykanie długo czekają na dobrego tenora rodzimego chowu i jak dotąd nie doczekali się na następcę Jamesa McCrackena. Pojawił się jednak doskonały tenore leggiero – Lawrence Brownlee  , teraz zaś duże nadzieje wiąże się dość powszechnie z karierą Michaela Fabiano. Jego Gennaro był właśnie obiecujący, bo u Fabiano można zaobserwować pewne błędy momentami używa głosu nazbyt szczodrze i zamaszyście), ale ogólnie pozostawił dobre wrażenie. Dysponuje tenorem o ładnej barwie, dźwięcznym i nośnym, o porządnej górze skali, przyjemnie zaokrąglonym w średnicy. Stylistycznie taki sobie, ale robi postępy, świadczą o tym jego tegoroczne nagrania. Jest też miły dla oka, co w czasach terroru obrazka ważne (jako Gennaro nosi absurdalną blond peruczkę – co zapewne miało go upodobnić do scenicznej, jasnowłosej mamy i kokietuje dekoltem).

Największa jednak gwiazdą tej „Lucrezii Borgii” okazała się Elizabeth DeShong, co w najmniejszym stopniu mnie nie zdziwiło, bo nawet na tym blogu  wieszczyłam jej wielką karierę i poświęciłam osobny post. Te przewidywania młoda śpiewaczka spełnia co do joty. Jedynym  kłopotem pozostaje w jej przypadku powierzchowność, bo malutka i okrągła (nie gruba) blondyneczka nijak nie może być wiarygodna w rolach spodenkowych. Jako Maffio Orsini też nie jest, mimo, że Pascoe zrobił co się dało projektując kostium.  Dodał, już jako reżyser wątek homoseksualny – Maffio jest nie tylko przyjacielem Gennara, ale też najwyraźniej miłością jego życia. Rzecz ta niczym spektaklowi nie zaszkodziła ani niczego nie zmieniła. Takim chwytem posłużył się już wcześniej Michał Znaniecki wystawiając „Lukrecję” w Warszawie. DeShong zaś była absolutnie zachwycająca od strony wokalnej – pięknie brzmiący głos, rzadka dziś świadomość stylistyczna, niesamowity, głęboki dół skali – cóż to za imponujący rejestr piersiowy. Czasem trudno uwierzyć, że ten potężny dźwięk wydobywa tak drobna osoba. Do pozytywów tego spektaklu zaliczyć tez należy dyrygowanie Riccarda Frizzy, któremu udało się, mimo najwyraźniej rozpierającej go energii nie poganiać orkiestry. Na koniec pytanie – czy ktoś z Państwa wie może, jak to się stało, że melodia Donizettiego („Maffio Orsini, signora son io”) dotarła do Polski stając się pieśnią śpiewaną w Powstaniu Styczniowym („Zgasły dla nas nadziei promienie”)?













2 komentarze:

  1. Właśnie niedawno sobie przypomniałem dvd z "Der Rosenkavalier": Fleming (Marszałkowa) i Damrau (Sophie). Jakie znakomite obie tam są! Jak bardzo na swoim miejscu! Damrau słucha się z prawdziwą rozkoszą nie wspominając o Fleming. Sophie Koch - wyborny Octavian.
    Robert.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, to był świetny spektakl Najlepiej miał w nim Kaufmann - wszedł, zaśpiewał jedną arię i jeszcze jeść dostał.... Sophie Koch bardzo, ale to bardzo lubię i wcale się nie zmartwiłam zamianą Garancy na nią w marcowym "Wertherze".

    OdpowiedzUsuń