Mam zasadniczy kłopot z Siegfriedem – najzwyczajniej mówiąc go nie lubię,
trudno mi w tej postaci znaleźć jakieś pozamuzyczne zalety. To wieczny
chłopiec, który nigdy nie dorasta – patologicznie egoistyczny, niewdzięczny a
przy tym zwyczajnie nieobciążony bystrością umysłu. Jego heroizm wynika po
części z uzdolnień bojowych, po części jednak z głupoty, wszak głupi jest ten,
kto nie zna strachu. Na tę niechęć nałożył się przy bieżącym oglądaniu element
dodatkowy – podobieństwo Manfreda Junga do pewnego polityka, którego nie
akceptuję. Może to i trywialne, ale pewnie jakiś wpływ na percepcję miało. Na
domiar złego partia nie ma szczęścia do dobrych odtwórców – zdarzają się
nieźli, ale takich na miarę tego, co w partyturze - brak (od czasów Melchiora chyba). Patrice
Chereau zrobił co się dało, żeby pomóc Jungowi wykreować Siegfrieda
przynajmniej znośnego i wysiłek obu panów został uwieńczony sukcesem. Z tym, że
w każdej scenie, w której Siefried nie jest na scenie sam ktoś go „przykrywa”.
W akcie pierwszym to Mime – znów fantastyczna rola Heinza Zednika. Nieszczęsny
Nibelung jest niebezpieczny jak człowiek naznaczony przemocą od początku życia
i nigdy nie doświadczający miłości ze strony drugiej istoty. Może gdyby
Alberich nie był wobec niego taki okrutny, może gdyby Siegfried … dla Mimego
byłaby jeszcze szansa. I to udało się Zednikowi pokazać nie popadając przy tym
ani w łatwą śmieszność (chociaż elementy komiczne oczywiście istnieją), ani
równie prostą czułostkowość. Niewiele widywałam Zednika na scenie, pamiętam
tylko, że wyspecjalizował się w rolach drugoplanowych ( to pewnie przez ten
niezbyt atrakcyjny w brzmieniu głos).
Musiał jednak, z takim talentem aktorskim ukraść wiele chwały głównym
gwiazdom. Jak tu – Wotanowi. W drugim akcie wciąż przykuwa uwagę, chociaż
niższe głosy brzmią znacznie piękniej, a dotyczy to zwłaszcza Albericha i
Fafnera (Herman Becht, Fritz
Hübner). Ciekawie rozwiązano kwestię
smoczego wcielenia tego ostatniego – wielka figura umieszczona na wozie
popychana jest przez nieukrywających się wcale pracowników technicznych. To, co
w „Siegfriedzie” najciekawsze, ma jednak miejsce dopiero w akcie ostatnim,
począwszy od spotkania Erdy z Wotanem i naszego z nim pożegnania. Nie bardzo
rozumiem koncepcję postaci Erdy w tej produkcji – dlaczego zarówno w „Złocie
Renu” jak i tu została ona pokazana jako pełzający po podłożu tłumok, zaś po
szczęśliwym acz późnym pozbyciu się wierzchniej warstwy szmat spogląda na nas łysawa
staruszka. Cała mądrość, niezwykłość i enigmatyczność Matki Ziemi została już oddana w muzyce, nie
trzeba było w moim odczuciu jej podkreślać w ten sposób. Na szczęście Ortrun Wenkel
sprostała zadaniu wokalnemu, jej ciemny głos brzmiał nie tylko pięknie, ale też
rzeczywiście jakoś transcendentnie i zaświatowo, jak u istoty istniejącej od
zawsze i mającej przed sobą równie nieskończoną przyszłość. Donald McIntyre tym
razem, jak w „Walkirii” miał trochę problemów kondycyjnych i na tym etapie
słychać już było zmęczenie. Natomiast z Manfredem Jungiem działo się najzupełniej odwrotnie, jego tenor z
czasem nabierał blasku i najpełniej zaprezentował się w finałowym, wspaniałym
duecie z Brünnhildą. To chwila, w której
Siegfried odkrywając miłość przestaje być pyszałkowatym, bezmyślnym
chłopczykiem, chociaż pozostaje naiwny. Ładnie te scenę Chereau ustawił, doskonale
pokazując zarówno budzące się do uczuć dusze i ciała początkujących kochanków,
jak lęk i wątpliwości debiutantów. Z taką Brünnhilde jak Gwyneth Jones nie było
pewnie trudno, stworzyła ona rolę wyjątkową pod każdym względem, wiarygodną,
wzruszającą, nieskazitelną wokalnie. Jej przebudzenie, powitanie słońca i dnia
zapadło mi w pamięć już przy pierwszym usłyszeniu i to wspomnienie całkowicie
potwierdziło dziś, po wielu minionych latach. To nie tylko mistrzostwo
formalne, ale też wyrazowe.
Czas dzielący „Siegfrieda” od
„Zmierzchu bogów” jest niezwykle krótki - tylko jedna noc. U Chereau dotyczy
to wyłącznie kochanków – świat wokół toczył się swoim torem, podczas gdy oni
poznawali nieskończoną miłość. Dlatego Gibichungowie i ich otoczenie noszą
współczesne stroje zaś architektura, aczkolwiek monumentalna jest bieżąco
brzydka. Pojawiający się wśród nich Siegfried , odziany po rycersku rozgląda
się po tym wszystkim ze zdumieniem by później zamienić zbroję na garnitur.
Wniosek wydaje się oczywisty – karlejemy, bogowie umarli, herosi zginęli,
Walhalla upadła. Pozostaje nam taplanie się w naszym małym bajorku, wśród
naszych małych spraw, skoro nawet Ren wysechł i nie został przywrócony
naturalnemu porządkowi po odzyskaniu złota przez jego córy. Apokaliptyczna
wizja Wagnera została przez Chereau „zmniejszona”, przykrojona do ludzkich
rozmiarów – nic się nie wali, nie mamy żadnej przepięknej katastrofy – tylko gęsty
dym ze stosu Siegfrieda i Brünnhilde zasnuwa całą przestrzeń za plecami skamieniałego tłumu. Kto
wie, czy to nie najbardziej przerażająca i pesymistyczna wersja finału jaka
można zobaczyć. Ale chyba tak właśnie powinno to działać, po wybrzmieniu
ostatnich nut „Zmierzchu bogów” powinniśmy pozostać w poczuciu osamotnienia i przygnębienia,
przynajmniej na chwilę. Dopiero po ochłonięciu można zacząć się zastanawiać
jakimi środkami zostało to osiągnięte.
Śpiewacy w zasadzie wszyscy podołali swym heroicznym zadaniom,
prezentując ten sam wyśrubowany poziom co poprzednio. Wysoka tessitura tej części
partii Brünnhilde sprawiała Gwyneth Jones nieco więcej problemów niż wcześniej,
ale daj Boże wszystkim takie problemy. Podobnie z orkiestrą – nie ma sensu
powtarzać tego, co w części pierwszej posta – koncepcja dyrygencka zwarta i
konsekwentna, ale niezupełnie do mnie trafia. Natomiast reżyseria… Ten
„Pierścień” zwany bywa najczęściej industrialnym, z czym się nie zgadzam. Mam
wrażenie, że to zapora na Renie ułatwiła zadanie tym, którzy koniecznie muszą
upraszczać i nazywać rzeczy jednym słowem. Mnie się wydaje, że to raczej mistrzostwo
ukazania relacji między postaciami czyni tę wersję tetralogii tak nośną,
niezapomnianą i wartościową a nie scenografia (Richard Peduzzi) , kostiumy(Jacques Schmidt) czy światła (Andre Diot) chociaż oczywiście dopiero wszystko
to razem dało ten unikalny i pamiętny efekt.
Ze szczegółów technicznych moją uwagę zwróciły … dymy i to, jak wiele
funkcji mogą pełnić i jak dużo można za ich pomocą przekazać. A co mi
pozostanie w pamięci po tym dłuuuugim seansie na następnych kilka lat (to nie
jest rzecz, którą można oglądać często?). Właściwie – nie wiem. Porozmawiamy o
tym kiedy ten czas upłynie, jeśli mój blog jeszcze będzie istniał .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz