Dzieje „Fausta”
Gounoda są interesujące – trudno dziś uwierzyć, iż na premierze (1858) uznano dzieło
za nieefektowne i niewidowiskowe. Fakt, że był to niezupełnie ten sam utwór jaki
dziś znamy – miał dialogi mówione, brakowało mu zaś baletu, co już samo dyskwalifikowało
go w oczach (nie o uszy tu przecież chodziło) paryskich bywalców. Gounod
zastosował się do gustów swojej publiczności, recytatywy i balet napisał i
nagle „Faust” awansował do rangi jednej z najczęściej wystawianych oper na
świecie. Czas mija, gusta się zmieniają i nie znam nikogo, kto uważałby go za
swoją ukochaną operę, choć nie mam wątpliwości, że gdzieś takie osoby istnieją.
Tym niemniej w żelaznym repertuarze trzyma się dobrze i nigdy nie brak chętnych
na jego kolejne odsłony. Pragnienie młodości powinno wszak być szczególnie
bliskie odbiorcom w czasach, w których fizyczna doskonałość stała się
ważniejsza od wszystkiego (oprócz pieniędzy oczywiście). Dziś można wybaczyć i
tłumaczyć największe ułomności duchowe i najpaskudniejsze czyny, ale nie
zmarszczki czy nadprogramowe kilogramy. Tych, którzy sobie na nie pozwalają
karze się surowo – niewidzialnością. Podejrzewam, iż Faust (ten Gounoda, nie
Goethego) tak właśnie się czuł – niewidzialnym dla Małgorzaty i dzierlatek w
jej wieku. A że jako naukowiec nie cierpiał zapewne na nadmiar gotówki,
pozbawiony był drugiego argumentu, który pozwoliłby światu go zobaczyć –
władzy. Wszystko to razem uczyniło profesora podatnym na knowania mocy
piekielnej. Podejrzewam, że owa musiała przyłożyć swoją dłoń (kopytko?) do
pracy kompozytora, portret agenta dołu wyszedł mu bowiem znacznie ciekawiej i
bardziej pociągająco niż skuszonego śmiertelnika. W związku z tym jakby się
biedny tenor nie starał, bas jest w tym wypadku zazwyczaj znacznie
efektowniejszy. Gdyby ktoś chciał przeprowadzić dla tej teoryjki proces
dowodowy oto on - „Faust” wystawiony na
deskach ROH we wrześniu 2011. Był to powrót inscenizacji, którą David McVicar
przygotował siedem lat wcześniej – dyrygował wówczas Antonio Pappano, śpiewali
Bryn Terfel, Angela Gheorghiu, Roberto Alagna, Simon Keenlyside i Michele Losier.
Przy powtórce w obsadzie pozostały obie
panie, Najbardziej kontrowersyjnym elementem przedsięwzięcia była, jak
wcześniej produkcja sama. Mnie wydała się w miarę klarowna i sensowna, nie
przeszkadzało mi też użycie symboli religijnych (łamiący się krzyż) – jak na
taki temat McVicar mógł sobie poszaleć znacznie bardziej. Trochę mnie natomiast
zdziwiło ustawienie postaci Małgorzaty i uczynienie z niej co najmniej
bywalczyni, jeśli nie stałej rezydentki kabaretu podejrzanego autoramentu.
Przecież Małgorzata powinna przy pierwszym spotkaniu z Faustem być osobą raczej
niewinną, chociaż podatną na pokusy tego świata. Sama blond peruka (ten kolor
nie służy najlepiej urodzie Gheorghiu) tego nie załatwi. Elementem dziwacznym okazał się nieobecny
balet w piątym akcie zastąpiony przez zdumiewającą scenę z Mefistofelesem w
strojnych, damskich szatkach (był nawet
diadem) i „antycznymi boginiami”. O co chodziło? Czy mam rozumieć, że każda baba
diabelstwem jest podszyta? Mniejsza z tym, przejdźmy do wykonawstwa. Evelino
Pido nie dorównał za pulpitem dyrygenckim Antonio Pappano, ale jego energii
pasji niewielu dorównuje. Słyszałam narzekania na tempa, w dodatku dokładnie
przeciwstawne – dla jednych orkiestra była zbyt szybka, dla innych zbyt wolna.
Ja poczułam się mniej więcej usatysfakcjonowana, z jednym, poważnym zastrzeżeniem – porozumienie między sceną a
orkiestronem z pewnością do wzorcowych nie należało. Co do teamu wokalnego
miałam obawy. Nie dlatego, byśmy mieli do czynienia z kiepskimi śpiewakami,
ale przynajmniej trójka z nich
wykazuje oczywistą skłonność do
gwiazdorzenia. Mogło się skończyć katastrofą, na szczęście tak się nie stało.
Angela Gheorghiu z latami postradała niestety dół skali, co dało się odczuć,
momentami boleśnie (zwłaszcza przy balladzie o królu z Thule). Poza tym trudno
mi dostrzec w niej niewinne dziewczę, a McVicar jej nie pomógł. To nie była
Małgorzata, tylko diva Angela, ale słuchanie jej mogło sprawiać przyjemność.
Zaskoczył mnie natomiast Vittorio Grigolo, któremu udało się powściągnąć nieco swą
nadekspresyjność i stworzyć zwartą, porządną rolę. I nawet kilka minek z cyklu
„jaki jestem rozkoszny, prawda?” nie zepsuło mi pozytywnego wrażenia.
Prawdopodobnie dlatego, że Grigolo przede wszystkim naprawdę dobrze śpiewał,
dźwięcznym, ładnym tenorem, z którego zniknął gdzieś groszek. Dmitri
Hvorostovsky dysponuje atutami nie do zanegowania: przepięknym, ciemnym
barytonem i specyficznym urokiem osobistym. Słynna aria Valentina wypadła w
jego wykonaniu trochę zbyt grzmiąco jak na mój gust – tu nie trzeba krzyczeć.
Za to umierał Dima nadzwyczaj dramatycznie i efektownie, a przeklinał
Małgorzatę w sposób mrożący krew w żyłach. Michele Losier od lat jest uroczym
Siebelem i nic się w tym względzie nie zmieniło. Na koniec zostawiłam sobie
samego czarta, aby móc się w spokoju pozachwycać (jakkolwiek ryzykownie by to
nie brzmiało). Bryn Terfel był w tej roli pierwotny i ludyczny, Rene Pape to arystokrata – ironiczny, inteligentny, zmienny.
Pape nieczęsto popisuje swym talentem komicznym, ale tu miał okazję go wykazać
w scenie uwodzenia wdowy Marty. Zrobił to po swojemu – dyskretnie acz
skutecznie. Nie osłabiło to wcale efektu końcowego – to był Mefisto , może i
książe, ale szatan. Wokalnie Pape swoim aksamitnym, cudownym basem zdominował
resztę obsady. Piekło bywa uwodzicielskie, i tak właśnie stało się tym razem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz