wtorek, 10 czerwca 2014

Uwodzicielska moc piekła - "Faust" z ROH



Dzieje „Fausta” Gounoda są interesujące – trudno dziś uwierzyć, iż na premierze (1858) uznano dzieło za nieefektowne i niewidowiskowe. Fakt, że był to niezupełnie ten sam utwór jaki dziś znamy – miał dialogi mówione, brakowało mu zaś baletu, co już samo dyskwalifikowało go w oczach (nie o uszy tu przecież chodziło) paryskich bywalców. Gounod zastosował się do gustów swojej publiczności, recytatywy i balet napisał i nagle „Faust” awansował do rangi jednej z najczęściej wystawianych oper na świecie. Czas mija, gusta się zmieniają i nie znam nikogo, kto uważałby go za swoją ukochaną operę, choć nie mam wątpliwości, że gdzieś takie osoby istnieją. Tym niemniej w żelaznym repertuarze trzyma się dobrze i nigdy nie brak chętnych na jego kolejne odsłony. Pragnienie młodości powinno wszak być szczególnie bliskie odbiorcom w czasach, w których fizyczna doskonałość stała się ważniejsza od wszystkiego (oprócz pieniędzy oczywiście). Dziś można wybaczyć i tłumaczyć największe ułomności duchowe i najpaskudniejsze czyny, ale nie zmarszczki czy nadprogramowe kilogramy. Tych, którzy sobie na nie pozwalają karze się surowo – niewidzialnością. Podejrzewam, iż Faust (ten Gounoda, nie Goethego) tak właśnie się czuł – niewidzialnym dla Małgorzaty i dzierlatek w jej wieku. A że jako naukowiec nie cierpiał zapewne na nadmiar gotówki, pozbawiony był drugiego argumentu, który pozwoliłby światu go zobaczyć – władzy. Wszystko to razem uczyniło profesora podatnym na knowania mocy piekielnej. Podejrzewam, że owa musiała przyłożyć swoją dłoń (kopytko?) do pracy kompozytora, portret agenta dołu wyszedł mu bowiem znacznie ciekawiej i bardziej pociągająco niż skuszonego śmiertelnika. W związku z tym jakby się biedny tenor nie starał, bas jest w tym wypadku zazwyczaj znacznie efektowniejszy. Gdyby ktoś chciał przeprowadzić dla tej teoryjki proces dowodowy oto on  - „Faust” wystawiony na deskach ROH we wrześniu 2011. Był to powrót inscenizacji, którą David McVicar przygotował siedem lat wcześniej – dyrygował wówczas Antonio Pappano, śpiewali Bryn Terfel, Angela Gheorghiu, Roberto Alagna, Simon Keenlyside i Michele Losier. Przy powtórce w obsadzie  pozostały obie panie, Najbardziej kontrowersyjnym elementem przedsięwzięcia była, jak wcześniej produkcja sama. Mnie wydała się w miarę klarowna i sensowna, nie przeszkadzało mi też użycie symboli religijnych (łamiący się krzyż) – jak na taki temat McVicar mógł sobie poszaleć znacznie bardziej. Trochę mnie natomiast zdziwiło ustawienie postaci Małgorzaty i uczynienie z niej co najmniej bywalczyni, jeśli nie stałej rezydentki kabaretu podejrzanego autoramentu. Przecież Małgorzata powinna przy pierwszym spotkaniu z Faustem być osobą raczej niewinną, chociaż podatną na pokusy tego świata. Sama blond peruka (ten kolor nie służy najlepiej urodzie Gheorghiu) tego nie załatwi.  Elementem dziwacznym okazał się nieobecny balet w piątym akcie zastąpiony przez zdumiewającą scenę z Mefistofelesem w strojnych, damskich  szatkach (był nawet diadem) i „antycznymi boginiami”. O co chodziło? Czy mam rozumieć, że każda baba diabelstwem jest podszyta? Mniejsza z tym, przejdźmy do wykonawstwa. Evelino Pido nie dorównał za pulpitem dyrygenckim Antonio Pappano, ale jego energii pasji niewielu dorównuje. Słyszałam narzekania na tempa, w dodatku dokładnie przeciwstawne – dla jednych orkiestra była zbyt szybka, dla innych zbyt wolna. Ja poczułam się mniej więcej usatysfakcjonowana, z jednym, poważnym  zastrzeżeniem – porozumienie między sceną a orkiestronem z pewnością do wzorcowych nie należało. Co do teamu wokalnego miałam obawy. Nie dlatego, byśmy mieli do czynienia z kiepskimi śpiewakami, ale  przynajmniej trójka z nich wykazuje  oczywistą skłonność do gwiazdorzenia. Mogło się skończyć katastrofą, na szczęście tak się nie stało. Angela Gheorghiu z latami postradała niestety dół skali, co dało się odczuć, momentami boleśnie (zwłaszcza przy balladzie o królu z Thule). Poza tym trudno mi dostrzec w niej niewinne dziewczę, a McVicar jej nie pomógł. To nie była Małgorzata, tylko diva Angela, ale słuchanie jej mogło sprawiać przyjemność. Zaskoczył mnie natomiast Vittorio Grigolo, któremu udało się powściągnąć nieco swą nadekspresyjność i stworzyć zwartą, porządną rolę. I nawet kilka minek z cyklu „jaki jestem rozkoszny, prawda?” nie zepsuło mi pozytywnego wrażenia. Prawdopodobnie dlatego, że Grigolo przede wszystkim naprawdę dobrze śpiewał, dźwięcznym, ładnym tenorem, z którego zniknął gdzieś groszek. Dmitri Hvorostovsky dysponuje atutami nie do zanegowania: przepięknym, ciemnym barytonem i specyficznym urokiem osobistym. Słynna aria Valentina wypadła w jego wykonaniu trochę zbyt grzmiąco jak na mój gust – tu nie trzeba krzyczeć. Za to umierał Dima nadzwyczaj dramatycznie i efektownie, a przeklinał Małgorzatę w sposób mrożący krew w żyłach. Michele Losier od lat jest uroczym Siebelem i nic się w tym względzie nie zmieniło. Na koniec zostawiłam sobie samego czarta, aby móc się w spokoju pozachwycać (jakkolwiek ryzykownie by to nie brzmiało). Bryn Terfel był w tej roli pierwotny i ludyczny, Rene Pape  to arystokrata – ironiczny, inteligentny, zmienny. Pape nieczęsto popisuje swym talentem komicznym, ale tu miał okazję go wykazać w scenie uwodzenia wdowy Marty. Zrobił to po swojemu – dyskretnie acz skutecznie. Nie osłabiło to wcale efektu końcowego – to był Mefisto , może i książe, ale szatan. Wokalnie Pape swoim aksamitnym, cudownym basem zdominował resztę obsady. Piekło bywa uwodzicielskie, i tak właśnie stało się tym razem.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz