Z „Traviatą”
sprawa jest niesłychanie trudna – to zazwyczaj opera znana na wylot jak
niewiele innych, widziana wielokrotnie w różnych wersjach, klasycznych i
skandalizujących. Ja, jak pewnie większość doświadczonych operomaniaków jestem
już na tym etapie, że jedynym co w związku z tą operą mogłoby mnie zaskoczyć
byłoby pojawienie się kompletnej, zjawiskowej Violetty. Jest z tym jednak duży
kłopot, bo każdy wobec tej „swojej” bohaterki ma inne oczekiwania, inne rzeczy
go poruszają trafiając prosto w głęboko skrywane emocje. Ale do oglądania
kolejnej „Traviaty” zawsze siadam znadzieją, że może tym razem … Najnowsza
inscenizacja z Opera Bastille była dla mnie interesująca także ze względu na
osobę reżysera, Benoita Jacquot, pamiętanego z kilku dobrych filmów i „Werthera”
sprzed kilku lat, który bardzo mi się podobał. Nowa produkcja „Traviaty”
zastąpiła wersję Marthalera, od której, pod względem teatralnym krańcowo się
różni – jest mianowicie zastanawiająco klasyczna, ale przy tym chłodna.
Odstępstwa od oryginału odnotowałam drobne – chór w pierwszym akcie jest w
całości ubrany w męskie stroje (wszystko już było, to też) , w drugim mamy
grupę uroczych Hiszpanek, które po opuszczeniu wachlarzy ujawniają starannie
przystrzyżony zarost (vielen Dank,
Conchita), toreadorzy zaś potrząsają zgrabnymi, damskimi pupami. Na scenie w co
ważniejszych momentach pojawia się na chwilę baron Douphol będący swego rodzaju
żywym memento (dlaczego własnie on? - a
dlaczego nie?). Nienajszczęśliwszy wydał mi się pomysł na akt pierwszy -
podzielenia przestrzeni niewidzialną granicą, po lewej odbywa się otwierająca
impreza, prawa zaś to intymna przestrzeń pani domu z wielkim łożem (miejsce
pracy?) i toaletką. Powoduje to wrażenie
niepotrzebnego tłoku w scenie zbiorowej. Cała reszta spektaklu jest dość konwencjonalna, kostiumy z właściwej
epoki, dekoracje zgodne z miejscami akcji. Widać jak na dłoni, że Jacquot
chciał pozostać w zgodzie z realiami
połowy dziewiętnastego wieku, ale także za wszelką cenę uniknąć przeładowania w
stylu Zeffirellego. W tych warunkach nic nie odwraca uwagi odbiorcy od tego, co
najistotniejsze - muzyki i tego, co wyraża lub też wyrażać powinna. W tych
warunkach jeszcze bardziej tęskni się za prawdziwą Violettą, z którą mogło by
się płakać za utraconą miłością. Opera Bastille zaangażowała do tej roli Dianę
Damrau, która chyba urosła do rangi najpopularniejszej współczesnej jej
odtwórczyni. Muszę przyznać, że tego nie rozumiem. Nie pojmuję tych
entuzjastycznych recenzji, tych owacji , tych ohów i ahów na blogach. W tym
przypadku aż się prosi zacytowanie pani profesor Ewy Łętowskiej, która mawia
(też cytując nie pomnę już kogo) „ona ma głos do Violetty, ale nie ma Violetty
w głosie”. Największy wstrząs zgotował mi zaś profesjonalny dziennikarz
nazywający Damrau najlepszą becancistką naszych czasów. Czas umierać … W moich
uszach to, co prezentuje sympatyczna skądinąd
śpiewaczka belcantem z pewnością nazywać się nie powinno. Od strony
najczyściej technicznej można to nawet zaakceptować, ale przecież nie tylko o
to chodzi. Damrau atakuje słuchacza za
głośnym, monotonnym w wyrazie , werystycznym z ducha śpiewem, który powoduje u
mnie chęć schowania się gdzieś i ucieczki przed tym tornadem dźwięku. Każdy
pewnie ma swój ulubiony fragment partii Violetty, taki najbardziej ściskający
za gardło. Dla mnie to część duetu z Germontem seniorem zaczynająca się od słów
„Dite alla giovine si bella e pura”, kiedy nasza bohaterka zrezygnowała już z
walki o swoją miłość i postanowiła o dokonaniu ostatecznego poświęcenia. Tego
się nie da wykrzyczeć, to trzeba wyszeptać. W wykonaniu Diany Damrau kwestia brzmi za głośno, za agresywnie. I tak
wszędzie. Aktorska interpretacja roli jest dla mnie do zaakceptowania, chociaż też grzeszy nadmiarem mocnej ekspresji. Najlepiej, podobnie jak pół roku
wcześniej w Mediolanie zabrzmiała ostatnia aria Violetty „Addio del passato”. Alfred – Francesco Demuro ma ładny, dźwięczny
głos we właściwym rozmiarze, miłą powierzchowność, ale miałam wrażenie, jakby
był nieobecny duchem. Alfredo to partia niezbyt wdzięczna, jeśli się jej nie
wypełni własną osobowością po zostaje tylko kategoria „amant musi być”. Demuro
wspominam pozytywnie ze sceny warszawskiej jako dobrego Edgara i Księcia
Mantui, sądząc jednak po karierze, która ostatnio nabrała rozpędu to se ne
wrati … Ludovic Tezier jest jednym z
moich ulubionych obok Andrzeja Dobbera Germontów i nie zawiódł mnie także tym
razem. Polski baryton ma nad Francuzem zasadniczą przewagę interpretacyjną, ale
stronie wokalnej w wykonaniu Teziera nic zarzucić nie można. To piękny, znakomicie prowadzony głos o
głębokiej barwie, z łatwością osiągający gdy trzeba górę skali. Tezier jako
jedyny najwyraźniej zniecierpliwił się manierą dyrygencką Francesco
Ivana Ciampy, który irytująco eksperymentował z tempami ekstremalnie zwalniając
lub przyspieszając wedle własnego widzimisię (trudno to nazwać koncepcją). „Di
Provenza” zostało poprowadzone straszliwie wolno, z czym początkowo Tezier
próbował walczyć, w końcu jednak się poddając. Po tej „Traviacie” będę raczej
unikać Ciampy, bo poza tymi wadami dostrzegłam jeszcze jedną – muzyka brzmiała
mechanicznie, nie było verdiowskiej płynności. Rzadko odnoszę się do sposobu
realizacji telewizyjnej, ale tym razem chyba powinnam. Za konsoletą stanął
najwyraźniej ktoś cierpiący na syndrom „ja też jestem artystą”. Objawiało się
to w bardzo częstych ujęciach zza pleców kogoś z widowni, w kadrze mieliśmy
więc przede wszystkim kuszący profil jakiejś damy wraz zarysem łabędziej szyji,
tył głowy i ręce solidnej postury entuzjastycznie bijacego brawo gentlemana i
tak dalej. Manieryczne to było straszliwie.
Z denerwujących drobiazgów można dorzucić jeszcze niechlujstwo kogoś
odpowiedzialnego za dobór … peruki głównej bohaterki, której dopinki były
znacznie ciemniejsze od naturalnych blond włosów Diany Damrau i odcinały się od
nich niepotrzebnie zwracając uwagę na tak trywialny szczegół.
Zgadzam się z opinią dotyczącą D. Damrau. Kiedyś bardzo mi się podobała jako Królowa Nocy i Zerbinetta, potem bardzo dobra Sophie. Ale od czasu jej Elwir, Lucii czy Amin mówię: stop. Ja również nie rozumiem z jakiego powodu niemiecki ex sopran koloraturowy obsługuje rolę Violetty na wszystkich ważnych scenach. Zapewne ma fantastycznego agenta:)
OdpowiedzUsuńDiana kocha rolę Violetty, ale najwyraźniej bez wzajemności.
Nie wiem gdzie czytałaś te "ohy", ale, przynajmniej we Francji, Damrau po tej "Traviacie" miała recenzje, mówiąc delikatnie, umiarkowane. A i na ODB Opera niezle po niej "pojechali".
Bardzo lubię tę operę, uważam, że w partii Violetty śpiewaczka może opowiedzieć niemal wszystko. I, szczerze mówiąc, nawet Natalie Dessay, choć to był chyba przysłowiowy gwózdz do zakończenia kariery operowej, dała mi więcej emocji w swojej Violetcie niż Frau Damrau.
Robert.
Ps. Pamietam Demuro z warszawskiej "Lucii" z Kurzak. Wspominam również niezle. Był, że tak powiem, bardzo stylowy, choć chyba zmagał się z nieprzyjazną takim głosom akustyką warszawskiej Opery. Robert.
OdpowiedzUsuńRzeczywiście, zachwyty pochodziły raczej ze stron anglojezycznych (wybacz, ale konkretów już nie pamiętam).Przypadek Damrau mnie martwi, bo ona ma głos, z którym mogłaby być zachwycającą Violettą. Ale nie na samym głosie rzecz polega. Żeby coś się zmieniło, ktoś, komu ona ufa musiałby powiedzieć "Nie idź tą drogą". A kto? Agent, wytwórnia płytowa, teatralny casting-director? Oni wszyscy dobrze zarabiają na tym, że ona tak śpiewa jak teraz. Smutne to w gruncie rzeczy.
OdpowiedzUsuńPapageno, rozumiem, że starasz się być "dyplomatyczna" :), bo Damrau nie ma, moim zdaniem, Violetty w kolorze swego głosu, osobowości ujawniającej się we frazowaniu, muzykalności etc. Tej postaci Verdiego nie da się wykalkulować i skonstruować. I to nie jest krytyka śpiewaczki, ale jej repertuaru.
OdpowiedzUsuńI nie jest przecież tak, że nie ma kto tej partii teraz śpiewać. Ja słyszałem w ostatnich latach wiele Traviat nawet jeśli niekompletnych to w wielu aspektach poruszających - Netrebko, Gheorghiu, Delunsch, Ciofi, Rebeka, Yoncheva, Mosuc, Jaho...
Robert.
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńOglądam. Tenor jest okropny wokalnie, Damrau bardziej "coś" stara się pokazać niż zaśpiewać - ta niegdyś błyskotliwa koloratura zdążyła już zmasakrować "Brindisi" i koloraturę w "Sempre libera". Nie to jest jednak najważniejsze, a to, że ani w jej dźwiękach, ani gestach ja nie widzę i nie słyszę postaci. Udawane emocje, wszystko jest siłowe, agresywne i nerwowe. Jestem ciekaw wrażeń innych oglądających... Robert.
OdpowiedzUsuńI wreszcie Tezier. Co za rozkosz i balsam dla znękanych uszu. Merci Ludovic.
OdpowiedzUsuńR.
Nie taki okropny, raczej wystraszony. Też byś był, gdyby Cię przytłoczyła taka Violetta!
OdpowiedzUsuńPodsumowanie
OdpowiedzUsuńInscenizacja i reżyseria: 0
Podglądanie sceny z perspektywy widza, kamera z ręki lub obrazki (ciekawie i z umiarem pojawiające się podczas przekazu z niezapomnianego "Wertera") z kulis: irytujące i pretensjonalne.
Przedsięwzięcie uzasadnia bezbłędny wokalnie i stylistycznie Ludovic Tezier i ostatnia scena Diany Damrau, która wreszcie, szkoda, że na chwilę, stała się bohaterką Verdiego. Robert.
Zobaczyłam retransmisję przedstawienia dopiero w ubiegłą sobotę - i całkowicie zgadzam się z opinią - tak co do strony muzycznej, jak i reżyserii (faktycznie - jej braku).
UsuńCałe szczęście, że nie wyłączyłam wcześniej, bo w ostatnim akcie naprawdę wzruszyła mnie Violetta.
Wysłuchałam i obejrzałam, ale bez szczególnych emocji. Zgadzam się z Papageną, że Diana Damrau jest za głośna i hałaśliwa. Tenor przeciętny. Najlepszy Tezier jako stary Germont. Scenografia - przerysowana, monstrualne łoże w salonie Violetty w pierwszym momencie skojarzyło mi się - nie wiem dlaczego - z ołtarzem. Odniosłam również wrażenie, że suknie Violetty bardzo utrudniały śpiewaczce poruszanie się a chwilami oddychanie, co mogło mieć wpływ na śpiew.
OdpowiedzUsuńMój ulubiony fragment "Traviaty" to duet Violetty i Alfreda poprzedzający tzw. scenę z pieniędzmi. Jola
No właśnie, czyli co do Diany Damrau wszyscy się mniej więcej zgadzamy. A Tezier wyrósł na verdiowskiego barytona nr 1 ( o ile można "numerować", wszak to nie sport). Właściwie nigdy nie zawodzi.
OdpowiedzUsuńO nowej Traviacie z Paryża wiemy już niemal wszystko ale co z Manon Lescaut w ROH? Czy trzymająca zazwyczaj rękę na pulsie Papagena przygotowuje oddzielny materiał na ten temat? Bo jeśli nie, to może poprosimy Jolę o kilka refleksji. Transmisja kinowa w Polsce dotarła tylko do Kielc, więc siłą rzeczy niewielu mogło się wybrać, wiele jej fragmentów krąży w internecie. Jola napisała iż długo nie mogła się otrząsnąć po tym co zobaczyła i usłyszała... ...A więc? Pozdrawiam - Piotr
OdpowiedzUsuńCierpliwości, Piotrze, o "Manon Lecaut" już jutro rano. Poniekąd rozumiem Jolę , to mogło być wstrząsające dla osób wrażliwych ...
OdpowiedzUsuńPapageno,
OdpowiedzUsuńusuń proszę mój wpis z 25 czerwca, gdyż wyraziłam się w nim niezbyt jasno co do moich wrażeń z "Manon Lescaut.".
Powodem było zmęczenie po części nocy spędzonej za kierownicą samochodu w drodze z Kielc do Warszawy.
Wcale nie jestem taka wrażliwa, jakby wynikało z Twojego komentarza powyżej.
Jola
Ok, Jolu, Twoja wola. Chociaż wrazliwośc akurat wudaje mi się zaletą. Pozdrawiam Cię serdecznie.
Usuń