Czekałam
na ten spektakl z wielkim zainteresowaniem ze względu na debiut Jonasa
Kaufmanna jako kawalera Des Grieux , ale także na kierownictwo muzyczne Antonio
Pappano. Przed seansem starannie, acz wielkim wysiłkiem woli omijałam relacje i
recenzje, tak więc do oglądania zasiadłam znając tylko kilka zdjęć i wiedząc wobec tego, że będzie
to kolejna inscenizacja uwspółcześniona. Nic to dziś nie znaczy, bo rozgrywanie
akcji w czasach, w których umieszcza ją libretto jest rzadsze niż przenoszenie
jej gdzie się reżyserowi podoba. Ciekawe, że w czasach powstania opery ani
Puccini, ani jego koledzy nie obawiali się, że odbiorca nie będzie w stanie
wruszyć się losem bohaterów żyjących o wiek albo więcej wcześniej.Z modą się
jednak nie wygra, trzeba poczekać aż wygaśnie sama lub się przyzwyczaić gdyby
wygasnąć nie chciała. Niestety wszystko wskazuje na przypadek drugi, a w tych
warunkach trzeba, wchodząc na widownię lub zasiadając w fotelu domowym mieć
nadzieję, że przynajmniej koncepcja reżyserska będzie jako tako spójna. O
zgodności słowa z obrazem należy, dla własnego dobra zapomnieć i przyjąć rzeczy
takie, jakimi są. Jonathan Kent
najwyraźniej starał się, żeby jego inscenizacja była na ile się da
logiczna i koherentna, pod tym względem osiągnął sukces. Szkoda, że tylko pod
tym, bo nie pokonał podstawowej trudności, jaka staje przed reżyserem „Manon
Lescaut” . Jak już pisałam przy okazji spektaklu z Baden Baden tym problemem
jest sama bohaterka, a raczej jej charakter, a tu wszystkie jego złe strony
zostały niemiłosiernie podkreślone. Po w
miarę konwencjonalnym pierwszym akcie (chciaż Manon od początku nie jest żadnym naiwnym dziewczątkiem, przybywa na
scenę luksusowym samochodem razem z braciszkiem i Gerontem) w drugim razem z nią
znajdujemy się w –excusez le mot – burdelu, bo doprawdy trudno to nazwać
delikatniej. Manon nie jest tylko utrzymanką Geronta ale jego własnością,
używaną w sposób obrzydliwy i służącą jedynie pomnożeniu zysków z prostytucji. Ale
ona się na to godzi, ze wstrętem, ale jednak. Dla zarobku bierze udział w
kręceniu filmu pornograficznego (mamy nawet obowiązkową w takim dziele scenkę
lesbijską), w tym samym celu prezentuje swe wdzięki widowni złożonej z
kilkunastu starszych klientów.Wyglądu bohaterki nie ma co bliżej opisywać,
wystarczy spojrzeć na zdjęcia – jest adekwatny do miejsca akcji
(zastanawiająco
przypominała mi pewną samozwańczą królową piosenki z naszego kraju- ta sama
subtelność i gust) . Miłość kawalera Des Grieux musiała doprawdy być niezmierna
i wszechogarniająca, jako, że mimo iż był owego wszeteczeństwa ukrytym pod
lateksową maską świadkiem – wybaczył. By, jak każe libretto po raz kolejny
przekonać się iż natura jego bogdanki pozostaje niezmienna – „sempre la stessa”
- , co w końcu doprowadzi do zguby ich oboje. Nawiasem mówiąc kawaler , podążający za swoim uczuciem
gdziekolwiek ono go zawiedzie to bohater wyjątkowy na tle innych amantów
dziewiętnastowiecznej opery zawsze gotowych wziąć pozory zdrady za prawdę i
zamęczających sopran aktami wściekłej zazdrości… Akt trzeci wydał mi się nieco
pokrętny inscenizacyjnie – trudno powiedzieć, co też właściwie znaczy
scenografia z wybiegiem jak na jakiejś koszmarnej aukcji i przejściem „na drugą
stronę” przez rozdarty plakat z napisem „naivete”. Za to finał jest rozdzierający
jak należy – kochankowie błąkają się do urwanej nagle, jakby po trzesieniu
ziemi szosie prowadzącej donikąd za plecami mając rozpaloną pustynię (Dolina
Śmierci?). Ten sam, co w lupanarze tylko podniszczony strój Manon eksponujący
nad miarę bujną kobiecość Kristine Opolais
przypomina nam co ich zaprowadziło w to miejsce, z którego nie ma już
ucieczki. Wszystko to, zapewniam Państwa, którzy nie widzieli, układa się w
jakiś ciąg logiczny, chociaż w sumie jest dość obrzydliwe. Nie miałam szczęścia
oglądać tegorocznej realizacji rzymskiej, która, sądząc z fragmentów na YT była
w miarę normalna, żałuję bardzo. Po nieudanym spektaklu z Baden Baden czeka
jeszcze premiera w Monachium, ale reżyserem będzie Hans Neufels, ten od
„Rattengrina” , w związku z czym już się boję. Trzeba będzie zacisnąć zęby i
znieść to, co widać aby rozkoszować się tym, co słychać – dokładnie tak, jak w
Londynie (to oczywiście tylko moje przypuszczenia i obym się myliła jeśli
chodzi o produkcję BSO). Team muzyczny
sprawdził się na królewskiej scenie wspaniale. Spodziewałam się tego po
wybitnym facowcu i entuzjaście Antonio Pappano i nie doznałam rozczarowania,
chociaż momentami orkiestra była trochę za głośna. Kristine Opolais oczekiwałam
z lekkim niepokojem, bo jakkolwiek lubię jej głos, ostatnio wykazywał on oznaki
zmęczenia i przetrenowania. Muszę przyznać, że lęk był bezpodstawny – Opolais
śpiewała pewnie, wszystkie rejestry ma na miejscu i wszystkich używa. Pewien
wysiłek słyszalny w górze skali akurat u Pucciniego nie przeszkadza jak na
przykład w Verdim czy belcanto. W ramach tak a nie inaczej ustawionej przez
reżysera roli starała się też stworzyć interesującą postać, co udało się tylko
częściowo. Jej tour de force, czyli „Sola, perduta, abandonata” było odpowiednio dramatyczne i rozdzierające. Jonas Kaufmann,
jako w tych warunkach jedyna sympatyczna postać miał zadanie nieco ułatwione,
przynajmniej od strony aktorskiej. Z tym, że Des Grieux w takim ujęciu pozostaje też jedynym, który
się zmienia i dojrzewa. Puccini podarował swojemu tenorowi piękną partię – od
banalnej piosenki o brunetkach i
blondynkach, przez liryczny przebój
„Donna non vidi mai” aż do dwóch dramatycznych arii w akcie drugim i trzecim.
Kaufmann zaczął poprawnie i rozwijał się razem ze swoim bohaterem by już w
drugim akcie osiągnąć właściwy wyraz zrozpaczonego mężczyzny udręczonego przez
złą miłość. To jego najlepsza pucciniowska rola ( moim zdaniem oczywiście), w
której mniej niż zwykle usłyszałam słynnego gardłowego brzmienia a więcej
ciepła. Zalety interpretacyjne pozostaja bez zmian. Poza parą nieszczęsnych
kochanków „Manon Lescaut” ma jeszcze do
obsadzenia co najmniej dwie ważne role drugoplanowe i tym razem były one świetne. Chapeau-bas przed
Christopherem Maltmanem, który poza tym, że śpiewał znakomicie zdrowym, mocnym
barytonem obdarował swego Lescauta osobowością zwodniczo uroczego łotrzyka.
Brat Manon jeszcze na początku trzeciego aktu się śmieje i nie traktuje
sytuacji poważnie, ale moment, w którym dociera do niego, że już nigdy siostry nie zobaczy i uśmiech
zmienia się w grymas żalu warto zobaczyć. Tym razem nie musiałam przeczekiwać
scen z udziałem Lescauta jak to zwykle u mnie bywa, wręcz czekałam na jego
pojawienie się. Maurizio Muraro miał do zagrania postać ohydną, bezwzględnego
sutenera jakim w tej produkcji uczyniono Geronta i zrobił to bardzo dobrze naprawdę znakomicie przy tym śpiewając.
Podsumowując
– raczej nie powrócę już to tej „Manon Lescaut” w pełnej wersji, ocalając tylko
ścieżkę dźwiękową, która jest tego warta.
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńA na mojej pułce nagranie tej opery pełni rolę półkownika, bo ja wolę good performance of "Tosca".
Usuńdziś transmisja w BBC3
OdpowiedzUsuńPosłuchać warto, nie będzie zakłócać wrażenia reżyserska inwencja.
OdpowiedzUsuńPapageno, proszę, popraw w moim wpisie tę nieszczęsną "pułkę". Nie zauważyłem przed edycją. Dzięki, R.
OdpowiedzUsuńRobercie, nie mogę edytować komentarzy, mogę tylko usunąć. Co też czynię, chociaż szkoda, bo link fajny.
UsuńPapageno,
OdpowiedzUsuńw mojej opinii spektakl nie jest tak obrzydliwy w warstwie wizualnej, jak napisałaś.
Jest dość ostry, ale nie wulgarny. Natomiast pod względem wokalnym i aktorskim - jest bardzo dobry.
Należy tylko żałować, że transmisje live z ROH są niedostępne w Warszawie. Ja obejrzałam transmisję w Kielcach.
W trakcie przerwy zaprezentowano program transmisji na sezon 2014/2015.
Jola