Czas jest nieubłagany: to, co kiedyś burzyło kanony dziś wydaje się
klasyczne, czasem nawet nudne – nic nie wietrzeje tak szybko jak bunt. Drugim
czynnikiem ulegajacym erozji bodaj jeszcze szybciej jest nasza pamięć i sposób widzenia rzeczy. Każdy policjant
przyjmujący zeznania świadków jakiegoś niebezpiecznego zdarzenia może to
potwierdzić.Między innymi dlatego zdecydowałam się przypomnieć sobie „Pierścień
Nibelunga" wystawiony w 1976 roku w Bayreuth przez Patrice Chereau pod Pierre
Boulezem. W chwili premiery nadużywane słowo „skandal” było jednak najlepszym
terminem na określenie reakcji widowni – od buczenia, gniewnych okrzyków i
wściekłego gwizdania po krańcowy zachwyt. Równie zróżnicowane okazały się
profesjonalne recenzje. Krótko przed śmiercią, w wywiadzie udzielonym
dziennikarzowi „Ruchu Muzycznego”
Chereau tłumaczył to ortodoksyjnym przywiązaniem ówczesnej publiczności
do traktowania tetralogii jako swego rodzaju misterium sztuki – a w związku z
tym do bardzo abstrakcyjnych jej wersji. Własną reżyser określił jako
figuratywną. Mój pierwszy z nią kontakt miał miejsce kilkanaście lat temu,
kiedy Wagner był dla mnie raczej obowiązkiem niż przyjemnością, o zachwycie nie
mówiąc (późno do niego dorosłam).
Następny – po jakimś czasie, kiedy rozumiałam już więcej i całość
zapisała się w moich wspomnieniach jako
wersja kanoniczna. Potem była bardzo długa przerwa aż do teraz, kiedy
podeszłam do szafki z płytami w poszukiwaniu czegoś na wieczór i mój wzrok padł
na ten zestaw płyt. Zdarza mi się czasem, że w takiej sytuacji ręka sama
wyciąga się po któreś pudełko bez udziału świadomości. I tak właśnie spędziłam
dwie i pół godziny z rejestracją „Złota Renu” dokonaną w Bayreuth cztery
lata po premierze. Kładąc dysk do
kieszeni odtwarzacza już byłam niezmiernie ciekawa jak odbiorę tę sławną
produkcję po tak długiej przerwie i obejrzeniu sporej ilości innych. Sposób
postrzegania reżyserii operowej zmienił się przecież drastycznie, moje myślenie
o nim także ewoluuje, chcę tego czy nie. Jedno jest bezdyskusyjne – straszliwie
żal, że czasy, w których reżyser z tak
bezwzględnym szacunkiem i zaufaniem odnosił się do dyrygenta uważając go za
szefa i przewodnika po dziele już nie wrócą. Współpraca Chereau z Pierre
Boulezem , ich długie godziny, dni, tygodnie spędzone razem nad partyturą do
dziś pozostają legendarne. Tego wzorca
nikt jednak nikt nie naśladuje, bo dziś reżyser wie najlepiej, kroi tekst
muzyczny jak chce i jak mu do koncepcji pasuje zaś dyrygent ma milczeć i
realizować. Czas jednak porzucić nieefektywne narzekania i zostać sam na sam ze „Złotem Renu”. Po
pół godzinie oglądania wiadomo już, co miał na myśli Patrice Chereau mówiąc o
figuratywności - to proste skupienie się
na samej opowieści, na przekazaniu historii, w której zdarzyło się to, to i
jeszcze to. Oczywiście siłą rzeczy widzimy, że zdarzyło się tak, tak i tak - dopiero obie te dane połączone
nierozerwalnie z muzyką mogą dać widzowi pretekst do interpretacji własnej.
Początek pamiętałam doskonale - Córy Renu i Albericha igrających i
walczących o złoto na wielkiej zaporze
na rzece. Ten obraz mógł zaszokować widzów sprzed niemal 40 lat – zamiast
błękitno srebrnych błysków wody konkret w postaci monumentalnej architektury i
dymy udające pianę. Później – jeszcze trudniej, bo Chereau był jednym z
prekursorów umieszczania akcji opery w czasach jej powstania. Na scenie nie
mamy więc bogów lub też są oni dziwnie podobni do nas – kłócą się,
przekomarzają, używają podstępów – gdzieś zniknęła wielkość, oglądamy
mieszczańską rodzinę jakich wiele.Stracił na tym przede wszystkim Wotan,
przypominający mi nieodparcie (może także ze względu na wizerunek zewnętrzny ze
sztywno lakierowaną, szpakowatą peruką) niezapomnianego Blake’a Carringtona.
Ale motywacje bohaterów zostały w ten sposób uwypuklone, chociaż żaden z nich
nie wysuwa się na plan pierwszy. Do momentu pojawienia się Logego – on jeden
jest wśród wszystkich tajemnicą , o tym
co się dzieje w jego głowie i dlaczego działa tak a nie inaczej nie wiemy nic.
Ten Loge zawdzięcza swoją supremację nie tylko reżyserowi, ale także, a może
przede wszystkim niebywałej zupełnie kreacji Heinza Zednika. Garbaty,
przykurczony, z plerezą blond kosmyków i bystrym, czujnym spojrzeniem wygląda
jak złośliwy gnom mądrzejszy od innych, manipuluje nimi według własnej woli. On
jeden wydaje się nieźle bawić wydarzeniami, których skutki potrafił przewidzieć
już wcześniej. Warto dodać, że w parze z aktorstwem najwyższej próby idzie
klasa wokalna. Tenor Zednika nie brzmi ładnie, jest jak jego ciało – nieduży,
ale zaskakująco wyrazisty, momentami celowo skrzypliwy, czasem nieoczekiwanie
aksamitny. Jego przeciwwagą stają się w tym spektaklu giganci – rzeczywiście
ogromni, niezgrabnie się poruszający, nieruchawi acz niebezpieczni, doskonale
zaśpiewani przez Mattiego Salminena i Fritza Hubnera. Tu mam małą pretensję do
Pierre Bouleza – nie wiem dlaczego poprowadził charakterystyczny motyw
olbrzymów tak szybko, przez co zagubił się gdzieś, ich charaktystyczny,
kołyszący krok. Szkoda. W ogóle koncepcja dyrygencka jest z tych które
wprawdzie rozsądnie podziwiam za konsekwencję, idealne rozplanowanie wszystkich
płaszczyzn dźwiękowych, bezbłędną współpracę ze śpiewakami, panowanie nad
dynamiką (nikt tu nikogo nie zagłusza, orkiestra grzmi tylko wtedy, kiedy
powinna) ale mnie nie porywa. Czegoś tu brak, nieco wieje chłodem i mimo
całkiem energicznych temp nie czuję żaru. To może być skutek zasłuchania w
kreacje Barenboima, nie wiem. Analogicznie niestety odebrałam Hermana Bechta
jako Albericha - na zdrowy rozum
doskonale, ale … (tu zapewne zawinił Eric Owens). Boscy małżonkowie , Wotan i
Fricka (Donald McIntyre i Hanna Schwartz) oboje mieli głosy o idealnej barwie i
ciężarze, ale u niego wkradało się czasem delikatne zmatowienie.Wotan w ogóle
był tu niespecjalnie interesujący jako postać, ale jego moment chwały zdarzy
się później, w „Walkirii”.
Gdyby ktoś
mnie zapytał, czy ta inscenizacja się zestarzała, powiedziałabym, że
zdumiewająco mało. Po tych minionych latach nadal pozostaje propozycją zwartą i
konsekwentną, co współcześnie, kiedy za często reżyserzy epatują nas oderwanymi
pomysłami uzasadnianymi przez bełkotliwe teksty w programach jest bezcenne.
Zatem – dzień drugi i początek akcji właściwej, czyli „Walkiria”.To najbardziej
intymna część tetralogii, wymagająca skupienia się na powikłanych relacjach
między postaciami. Patrice’a Chereau poznaliśmy znacznie później, w kinie, jako
specjaliste od subtelnej, psychologicznej analizy. Z tej perspektywy
mistrzostwo, z jakim dotarł do wnętrza swoich
bohaterów już nie dziwi. Zachwycił mnie zwłaszcza drugi akt z kolosalnym
monologiem Wotana, w którym jego stan ducha został przekazany wspaniale.
Zniknął gdzieś Carrington (choc peruka się nie zmieniła), objawił się Człowiek
(nie bóstwo), całkowicie wiarygodny z mieszaniną pychy i namiętności, nagle
świadom, mimo boskiego statusu swoich ograniczeń, momentami żałosny w użalaniu
się nad sobą. Donald McIntyre znakomicie to wykonał od strony zarówno
aktorskiej jak wokalnej (świetne piano). Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać,
że na akt trzeci siły mu już nie wystarczyło i chociaż nadal grał dobrze,
głos tracił momentami potrzebną potęgę.
Gwyneth Jones jako Brünnhilde podobała mi się od pierwszej do ostatniej chwili
– już w „Walkirii” pokazała stopniowe dojrzewanie i emancypację ukochanej córeczki
tatusia, a przecież tyle jeszcze przed nią. Potrafiła też to, co w śpiewaniu
Wagnera cenię sobie najbardziej – udowodnić, że używanie całej mocy głosu nie
musi iść w parze z jego nadwyrężaniem. To samo można powiedzieć o Jeannine
Altmeyer, chyba najlepszej Sieglinde, jaką w życiu słyszałam. Jaki to piękny,
soczysty, kremowy sopran, jakie wspaniałe legato! I cóż za wiarygodność
emocjonalna, podparta czysto technicznymi, aktorskimi umiejętnościami. Może
najmniej ważne, ale przyjemne wydaje się to, że przy okazji Altmeyer jest
atrakcyjna i młoda. Podobnie jak jej Siegmund, Peter Hofmann. Z nim jednak
sytuacja wygląda nieco inaczej – owszem, wygląda fantastycznie, owszem gra
doskonale, ale z głosem już nie tak różowo - tenor raczej liryczny, z dużymi
problemami w dole skali co akurat w tej partii dyskwalifikuje. Klasyczna
kariera Hofmanna trwała dosyć krótko, niedoskonała technika i początki choroby
Parkinsona wymusiły na nim przedwczesne jej zakończenie w 1989 roku (miał wówczas 45 lat). Z pewnym
powodzeniem uprawiał potem lżejszą muzę. Zmarł cztery lata temu. Niektórzy
złośliwcy porównują go, ze względu na urodę, talent aktorski i nieortodoksyjną
technikę do Jonasa Kaufmanna, ale to jednak paralela całkiem nieuprawniona moim
zdaniem. Najbardziej wstrząsający moment
w roli Siegmunda a zarazem jego porażające świadectwo miłości do Sieglinde - „So grüße mir Walhall” ma w wykonaniu obu panów nieporównywalną siłę
rażenia. Z wszystkimi tymi zastrzeżeniami
Peter Hofmann był jednak lepszy, niż wielu innych tenorów w tej pięknej
partii. Matti Salminen, tym razem jako Hunding brzmiał równie potężnie jak w
roli olbrzyma, zaś Hanna Schwarz nadal kompetentnie śpiewała Frickę. Powinnam
jeszcze, na zakończenie tej części relacji z kolejnego spotkania z
„Pierścieniem Nibelungów” według Bouleza i Chereau napomknąć o finałowym duecie
Brünnhilde i Wotana. Był dla mnie bardzo poruszający, pomimo, że głos Donalda
McIntyre stracił już ze zmęczenia na blasku. Ten Wotan wydał mi się bardziej
płomienny (nomen omen) w miłości do swego dziecka niż większość kochanków,
jakich na operowej scenie oglądałam. I to bez żadnych niepotrzebnych konotacji
(chociaz w tej rodzinie nie byłyby takie dziwne).
Ta genialna Elektra z Aix to chyba była ostatnia praca Patrice'a Chereau ? Nigdy mi nie przyszło do głowy, że Elektra może być opowieścią o depresji, a nie o zemście. No, ale od czego są geniusze. Robert.
OdpowiedzUsuńTak , na pewno była. Właśnie ukazała się na DVD. Poza tym był jeszcze wspaniały Janacek i chyba najbardziej wyważone "Cosi" jakie widziałam. Nie pamiętam skąd, w każdym razie z Garancą, Degoutem i Raimondim. Masz rację, geniusz ...
UsuńPrzepraszam bardzo, że się wtrącam, ale to jest Pierścień Nibelunga, tylko jednego z nich... Przede wszystkim jedna gratuluję świetnego tekstu na temat wielkiego przedstawienia. Z szacunkiem, Piotr Kamiński
OdpowiedzUsuńKorekta dokonana. Dziekuję za miłe słowa, Panie Piotrze. Z wzajemnym szacunkiem
OdpowiedzUsuńPapagena