Dla
dziatwy uczącej się i niektórych rodziców zmuszonych wydać miesięczny dochód na wyposażenie potomstwa do szkoły wrzesień
nie jest wesołym miesiącem. Dla nas, operomaniaków – wręcz przeciwnie. Sezon
się zaczyna, teatry otwierają podwoje po przerwie, wytwórnie płytowe zasypują
nas nowościami. Właśnie jako pierwszy z
całej serii recitalowej zapowiedzianej na jesień ukazał się krążek Joyce DiDonato
zatytułowany „Stella di Napoli”, co w tym wypadku ma potrójne znaczenie.
Po pierwsze, oczywiście stella to gwiazda, jak Joyce, po drugie Stella jest
najstarszą dzielnicą Neapolu, po trzecie zaś bohaterką zapomnianej opery
Paciniego. To właśnie od jej arii zaczyna się ten recital, który pozwala
uwierzyć, że nie wszystko stracone – belcanto przetrwa, skoro są takie
śpiewaczki jak DiDonato. Dysponuje ona szczególnym rodzajem głosu – w zasadzie
kwalilfiuje się ją jako mezzosopran, ale w jej skali leżą również niektóre
partie sopranowe. Przy tym to instrument o pięknej, połyskliwej barwie, dużej
giętkości i dźwięczności, z dobrą górą i miłą dla ucha średnicą. Nie imponuje
może szczególną głębią w dole skali, ale nie każdy może być Ewą Podleś. Repertuar na płycie został dobrany według starej zasady
„dla każdego coś miłego” – coś dostali zwolennicy melacholijnego, rozmarzonego
Belliniego, melodyjnego dramatu a la Donizetti, wreszcie rossiniowskiej
pirotechniki wokalnej. Ci, którzy ciągle poszukują rarytasów maja do dyspozycji
dwie arie Paciniego, po jednej Mercadantego i Carafy a wreszcie wyjątek z opery kompozytora, o którym nawet w czasach
Google’a niełatwo znaleźć informacje – Carlo Valentiniego. Tytuł jego dzieła brzmi nieco znajomo – „Il
sonnambulo”, ale historia, którą opowiada znacznie różni się od jego żeńskiej
odpowiedniczki. Za to „Le nozze di
Lammermoor” Carafy opiera się na tej samej powieści Waltera Scotta , co
wszystkim znany przebój. Takie porównania, nawet w formie szczątkowej (tylko jeden krótki fragment) bywają bardzo
interesujące, bo są dowodem na to, jak różne osobowości artystyczne traktują tę
samą treść. Mamy tu również delikatne pułapki stylistyczne – konia z rzędem
temu, kto nie znając utworu przypisałby arię Amelii z „Elisabetty na zamku
Kenilworth” Donizettiemu, tak jest smutno-słodka, mgławicowa i delikatna niczym
Bellini. Natomiast tytułowa Stella daje wykonawczyni szansę na zaprezentowanie
pełni talentów aktorskich – nie znając ani wcześniej ani muzyki, ani fabuły
odebrałam tę bohaterkę jak bliźniaczkę Rosiny – temperamentne dziewczę z
charakterem, które w razie potrzeby potrafi zarówno spuścić skromnie oczęta jak
tupnąć kształtną nóżką. Joyce DiDonato to interpretatorka niezrównana, nie
musimy jej widzieć, żeby odebrać emocje postaci. Tu nie ma kwestii „no dobrze,
ale o czym ta dama tak pięknie śpiewa”. A przy tym technika wokalna jest nieskazitelna, frazuje
pięknie, koloratura, nawet tak
wymagająca jak w „Zelmirze” nie sprawia jej żadnych problemów . Brawo, Joyce,
ze wszech miar udana płyta! Dodać należy, że zarówno orkiestra i chór Opéra National de Lyon (rozbudowane partie solowe klarnetu, harfy i … cymbałków wykonane zostały świetnie) , jak
wspomagający śpiewacy drugoplanowi, wszyscy ono pod pewną ręką Riccardo Minasiego
sprawili się znakomicie. Ten krążek
powoduje, że moja radość z tego, iż to właśnie DiDonato ma być , według słów
Mariusza Kwietnia jego partnerką w duetach z “Faworyty” i “Roberto
Devereux” podczas nagrywania nowego
recitalu naszego barytona jest jeszcze pełniejsza.A ponieważ nie samą operą
meloman żyje, wybieram się właśnie na kilka koncertów Wratislavia Cantans. Ze szczególną nadzieją
oczekuję występu Collegium 1704 pod
Vaclavem Luksem, którego nazwisko wyjątkowo współgra z hasłem
tegorocznej edycji festiwalu “Z ciemności w światło”.
Wszystkim Czytelnikom, gdziekolwiek się znajdujecie
życzę pięknego sezonu, wspaniałych wrażeń muzycznych w teatrach, salach
koncertowych i przed ekranem kinowym lub telewizyjnym!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz