Wydarzenie to było nieczęste i warte odnotowania - w naszym kraju, w którym chyba tylko
Warszawska Opera Kameralna zapewnia swym widzom rzadki, ale w miarę regularny
kontakt ze scenicznymi wersjami oper barokowych
(Kraków ma cykl Opera Rara, ale to są koncerty) premiera “Agrippiny”,
wczesnego dzieła Haendla jest rarytasem.
Miało miejsce w wysoce atrakcyjnym, choć
niekoniecznie wygodnym otoczeniu –Teatrze Stanisławowskim w Łazienkach, co już
samo w sobie stanowi ewenement i atrakcję. W każdym razie na ostanim z cyklu
pięciu przedstawień widownia wypełniła się w ponad 100 procentach, i nawet
miejsca na twardych schodach zostały zajęte. Tak działo się też na spektaklach
wcześniejszych, więc w sumie pewnie nawet nie tysiąc osób doznało szczęścia
obcowania z tą produkcją. Niechaj jednak żywi nie tracą nadziei – podobno WOK,
która użyczała swych pomieszczeń na próby chce mieć ją w stałym repertuarze na
dłużej. Nie stanie sie to jednak w tym roku. Za to Narodowy Instytut Sztuki
Audiowizualnej zarejestrował rzecz całą
i niebawem już pojawi się ona na ich stronie internetowej. Wtedy sięgnę tam i
ja, nie tylko po to, by sobie tę przyjemność powtórzyć, ale także aby zobaczyć
wykonawców, którzy częściowo byli inni niż na “moim” spektaklu. Okazja, by
poznać całą grupę zdolnej młodzieży bądź jeszcze studiującej, bądź z
niedużym doświadczeniem zawodowym jest radosna, bo wszyscy utalentowani co się
zowie. Podejrzewam, że wystąpienie u boku swych mistrzów mogło stanowić dla
nich zarówno dodatkowy element stresujący jak też stymulujący. Nie wdając się
jednak w dalsze dywagacje – ad rem. “Agryppina” jest jedną z nielicznych oper
barokowych wyposażonych w tak
precyzyjnie skonstruowane libretto w którym intryga polityczna pełni rolę
zasadniczą. A , że walka o władzę odbywa się od wieków nie tylko w gabinetach,
ale także w antyszambrach, alkowach i przy biesiadnym stole (oj, słyszeliśmy
coś o tym) mamy również gierki natury erotycznej. Bohaterów głównych całej
opowieści znamy doskonale, zarówno z historii, jak z literatury, filmu, telewizji
a wreszcie opery. Agrippina, Claudio, Ottone, Poppea i Nerone pojawiają się
przecież jako protagoniści wielu dzieł, zwłaszcza “Koronacji Poppei”
Monteverdiego. A jednak, siadając do oglądania “Agrippiny” należy przynajmniej spróbować zapomnieć o wszystkim,
czego się o nich (ze szczególnym uwzględnieniem ich dalszych losów i smutnego
końca) z różnych źródeł dowiedzieliśmy, skupiając się na tym co Haendel i jego
znakomity librecista Vincenzo Grimani maja nam na ich temat do powiedzenia.
Inaczej można się zapędzić jak recenzent Gazety Wyborczej, który miał do
reżyserki pretensję, że Poppea jakaś taka “bez charakteru” najwyraźniej myląc dziewczę zaczynające
dopiero naukę sztuki intrygi i manipulacji z dorosłą kobietą, która doszła w
niej do perfekcji (Monteverdi). A, że
uczyła się u Agrippiny, czyli u najlepszej i przejawiała wrodzony talent
mistrzynię swoją przerosła. Natalia Kozłowska na szczęście zrobiła dokładnie
to, co należało i usceniczniła operę Haendla nie popisując się przed nami
wiedzą o tym, co działo się dalej. Łatwo nie było, bo scena Teatru
Stanisławowskiego ma swoje ograniczenia a budżet, jak można się domyślić nie pozwalał
na szaleństwa. Kozłowska, za co należy jej się głęboka wdzięczność nie
przeniosła akcji we współczesność, ani nie pozostawiła jej w pierwszym stuleciu
naszej ery tworząc rzeczywistość
nieprzynależną żadnej epoce. Kostiumy Martyny Kander stanowią mieszankę stylów tworzącą w efekcie
styl własny. Cezary Koczwarski nie napracował się nad scenografią – mieliśmy
właściwie tylko sześć ekranów z projekcjami wideo (nie przeszkadzały, ale
mogłoby ich nie być), prosty stół, fotel , ławkę oraz ważny element “naturalny”
– wielkie okno, za którym łazienkowska zieleń prezentowała się w całej krasie
podświetlona po zmroku. Cała ta skromność w niczym spektaklowi nie zaszkodziła,
a wręcz przeciwnie - pomogła. Bo
mieliśmy szansę śledzić historię o ludziach, ich charakterach i środkach,
jakimi dążą do różnych celów zamiast wydumanych popisów reżyserskich. Jakie to
odświeżające! Muzycznie także
przedsięwzięcie udało się bardzo, z drobnymi zastrzeżeniami do Royal Baroque
Ensemble pod ręką Liliany Stawarz. Trzeba jednak zauważyć, że warunki mieli
bardzo trudne, bo orkiestron ciasny straszliwie. Poza tym jest to zespół in
statu nascendi i wydaje się, że będą robić postępy. Pewne nieprecyzyjności
zaistniały, ale w ich wykonaniu muzyka emanowała prawdziwą, młodzieńczą
energią. Śpiewacy sprawili się na ogół dobrze lub doskonale, z jednym przykrym
wyjątkiem. Artur Stefanowicz albo był w kiepskiej formie, albo niestety krótki
termin przydatności do użycia falsetu
już go dopadł. Głos poszarzały, bez blasku zaś artysta nieco zbyt często (generalnie
takie przypadki się zdarzają) nie był w stanie utrzymać się we właściwym
rejestrze. Żal, bo Ottone to jedyna z gruntu szlachetna postać w całej operze,
co zaś najważniejsze wyposażona w najpiękniejszą jej arię. Ze stworzeniem
wiarygodnej kreacji scenicznej się powiodło, lament Ottona został zmarnowany.
Co za kontrast z niewątpliwą gwiazdą przedstawienia, Anną Radziejewską! Wspaniała mezzosopranistka należy do tych,
którzy powodują u mnie dylemat: martwić się, że ten klejnot nie został
doceniony należycie w szerokim świecie czy też cieszyć, że mogę go regularnie
podziwiać w Warszawie? Na razie ulegam obu tym uczuciom. Radziejewska ma
wszelkie dane by być supergwiazdą – piękny w barwie głos, umiejętności wokalne
najwyższej klasy, talent aktorski a wszystko okraszone, jakby tego było mało
urokiem osobistym. Jak dotąd widziałam na DVD tylko 2 “Agrippiny” –
Radziejewska była ciekawsza zarówno od Veronique Gens jak Alex Pendy. Pod
każdym względem. A nie są to byle jakie śpiewaczki.Barbara Zamek znalazła się w
niewdzięcznej sytuacji zastępując zapowiadaną w roli Poppei Olgę Pasiecznik i
myślę, że podbiła serca oraz uszy całej widowni. Miękki, dźwięczny, śliczny
sopran , nieskazitelna emisja, intonacja i styl – a przy tym co za wdzięk! Z panów Paweł Kołodziej nie zachwycił mnie
wokalną interpretacją roli Claudia, aczkolwiek
była to porządna robota. Jakub Józef Orliński – Narciso byl troszkę
blady głosowo, ale też poziom trzymał. Hubert Zapiór jako Lesbo prawie nic nie
miał do śpiewania (to, co miał brzmiało dobrze), ale cóż za talent komiczny
(studiuje na dwóch fakultetach – w Akademii Muzycznej i na wydziale aktorskim
PWST). Bardzo podobał mi się Artur Janda- Pallante i jego sensownie używany, ciepły, okrągły
bas-baryton. Na koniec zostawiłam sobie enfant terrible czyli Nerona. W tej
operze to na razie rozkapryszony smarkacz maminsynek, (w razie czego skłonny
schować się pod maminą spódnicą, ale też karany przez rodzicielkę przełożeniem
przez kolano i wymierzeniem głośnych klapsów) który jednak już wie, co dla niego w życiu jest
najważniejsze. Świadczy o tym dobitnie słodka tęsknota do … władzy zawarta już
w pierwszej jego arii. Rolę tę, wcale niełatwą Kacper Szelążek wsparty przez reżyserkę uczynił jedną z
czołowych atrakcji wieczoru. Udało się nawet skłonić do współpracy widownię, bo
w pierwsze rzędy zmuszone były – bez przykrości – wystąpić jako lud rzymski
obdarowywany przez kandydata na cesarza monetami. Dodać muszę koniecznie, że
nie tylko od strony aktorskiej Szelążek okazał się świetny – śpiewał też
znakomicie , zwłaszcza jego ostatnia aria w trzecim akcie była popisem wokalnej
pirotechniki. Zajrzyjcie, Państwo na stronę Instytutu w listopadzie, kiedy już
nagranie “Agryppiny” będzie dostępne. To niewątpliwa przyjemność.
https://www.youtube.com/watch?v=lpvshAQy0QU#t=121
Zdjęcia , które zamieszczam nie zawsze prezentują
bohaterów spektaklu, na którym byłam.
Dziękuję. Świetnie napisana, profesjonalna, sprawiedliwa recenzja, napisana ze znajomością rzeczy. Byłam, widziałam, słyszałam i zgadzam się z powyższym.
OdpowiedzUsuńJoanna
Cieszę się, że się zgadzamy. A byłaś (jeśli nazbyt się spoufalam proszę o wybaczenie i korektę) na spektaklu z tą samą obsadą? Bo ciekawa jestem drugiego Nerona. Niedługo zamierzam zamieścić też wpis na temat "Ottone in villa" Vivaldiego wystawionego w Kopenhadze. Podobne zalety co nasza "Agrippina" miał tn spektakl.
OdpowiedzUsuń