Jak
śpiewają anioły? Zapewne każdy, kto się nad tym egzotycznym (i ezoterycznym)
tematem choć przez moment zastanawiał ma własną opinię. Niektórzy uważają, że
to niewyobrażalne, nieziemskie niczym … głos Boga w filmie Dogma” inni zaś już
na ziemi słyszą przedsmak tego dźwięku przypisując mu podobieństwo do brzmienia
szczególnie bliskich swemu sercu
sopranów (także męskich i chłopięcych). Zaszczyt taki nie spotyka na ogół niższych głosów,
kojarzących się zapewne nieco zbyt zmysłowo, więc po ludzku. Nie do końca to
rozumiem, bo dla mnie anioł mógłby spokojnie odzywać się basem Rene Pape, ale
nie o nim chcę dzisiaj napisać. Nie będzie to także post poświęcony Renacie
Tebaldi, której instrumentowi chyba najczęściej anielskość przypisywano. Mojemu
wyobrażeniu o śpiewie boskiej istoty do dziś najbliższe jest pianissimo
Montserrat Caballe. W średnicy i dole skali jej głos miał specyficzne, przyciemnione,
sensualne zabarwienie, w górze także nie przypominał kryształowego, jasnego
strumienia dźwięku produkowanego przez wielką Włoszkę. Caballe otrzymała od
natury niezwykły dar - sopran nieprzypominający żadnego innego na świecie. Nie
potrafię powiedzieć jakim stopniu zdolność do śpiewania tych niepodrabialnych
piano i pianissimo była przyrodzona, a w jakim wynikała z wyszkolenia. Początki
jej kariery nie były łatwe ani obiecujące i pewnie utknęłaby na stałe w
niemieckich niewielkich teatrach (w tych prestiżowych oferowano jej na ogół
drugoplanowe partie), gdyby nie słynne nagłe zastępstwo w koncertowej wersji „Lucrezii Borgii” w Carnegie Hall. Jeden
wieczór i mit o narodzinach supergwiazdy się zrealizował. A potem – sami wiecie
co stało się dalej. Caballe osiągnęła pozycję tak wysoką, że drażniła nią
bardzo niektóre, nieodporne na sukcesy innych koleżanki. Należała do nich nawet
Maria Callas, która twierdziła, że Caballe pięknie śpiewa, ale nie rozumie
charakteru Normy. Oczywiście rozumieć go należało dokładnie tak, jak sama
Callas, Hiszpanka musiała drażnić ją podwójnie odmawiając katorżniczego
odchudzania dla osiągnięcia prawdy scenicznej . Podczas gdy Maria zapłaciła za
wspaniałą figurę najwyższą możliwą dla śpiewaczki cenę, Montserrat tyła sobie
beztrosko i nie przeszkadzało jej to ani w posiadaniu szczęśliwej rodziny (mąż
, tenor Bernabe Marti zaskoczył ją na próbie „Madamy Butterfly” nazbyt
przekonującym pocałunkiem, są małżeństwem do dziś i mają dwoje dorosłych
dzieci), ani w karierze. Mówi się dziś, że Caballe była ostatnią prawdziwą divą
w dawnym stylu – kapryśną, odwołującą występy z byle powodu, ale śpiewającą tak,
że warto było ponieść ryzyko i wszelkie trudy, żeby ją usłyszeć. Ale miała też
wielkie serce, dawała masę koncertów charytatywnych, wspierała różne instytucje
dobroczynne po cichu. Ostre jak brzytwa poczucie humoru, także na własny temat
pozostało z nią i nadal stanowi jedną z najsympatyczniejszych cech gwiazdy.
Gdyby nie ono, duet z Freddiem Mercury („Barcelona”) nie miałby szans
zaistnieć. Jako jedna z licznych anegdot
o dowcipie Caballe krąży opowieść o tym, jak razem z Placidem Domingo nagrywali
„Manon Lescaut”. Domingo w młodości był znacznie, ale to znacznie grubszy niż
dziś, miał figurę tylko trochę ustępującą Pavarottiemu, co później mu przeszło
bez szkody dla głosu. W każdym razie świeżo po zarejestrowaniu finału
pierwszego aktu, kiedy to kochankowie uciekają karetą do Paryża Montserrat
stwierdziła figlarnie „nie ma szans, żadne konie by nas nie udźwignęły”. Pomagała
też młodszym artystom, na co dowodem szybkość kariery Jose Carrerasa, którą
zawdzięcza on starszej koleżance. Wracając jednak do tematu głównego, czyli
wokalnych dokonań Caballe warto stwierdzić, że o ile jej role sceniczne często,
choć nie zawsze były obciążone zasadniczą wadą – niezgodnością obrazu z
dźwiękiem (nie wszystkie, jak choćby wspaniała „Norma” z Orange), to kreacje czystko
wokalne miały wyraz, i to często zaskakujący. Jako dowód mogłyby posłużyć
partie, których z oczywistych przyczyn nie wykonywała na żywo (lub wykonywała na początku kariery),
ale dokonała ich całościowych nagrań. Jej straussowską Salome niezmiernie wysoko
cenił prof. Janusz Łętowski, także od
strony interpretacyjnej. Kto potrafi uwolnić się od terroru obrazka i zapomnieć
na czas słuchania o potężnej damie ze sztywną, natapirowaną fryzurą ten
wygrany, bo może rozkoszować się bez przeszkód kreacjami dźwiękowymi. Była na
przykład dziewczęcą i słodką Mimi u boku nietypowego Rudolfa – Dominga i
zwiewną Liu (partia chyba najbardziej anielska jak tylko być może i leżąca w
głosie Caballe jak dla niej napisana), znakomitą Violettą . A jednak kojarzy się głównie z belcantem, w
tym szczególnie z Bellinim, Rossinim i Donizettim. Płyty z mniej znanymi ariami
tych dwóch ostatnich kompozytorów są bezcennym świadectwem zarówno wielkiej
sztuki wokalnej (i będę się przy tym upierać, mimo, iż niektórzy nie uważają
Caballe za specjalistkę od Donizettiego) jak i jak nieprawdopodobnego piękna
jej głosu. Rossini służył mu dobrze, wystarczy sobie przypomnieć Pamyrę z
„Oblężenia Koryntu”, Desdemonę czy Elisabettę. Nie znam też słodszego i
bardziej anielskiego duetu (Ah, guarda sorella)
Fiordiligi i Dorabelli niż ten nagrany przez Caballe i Janet Baker, co dało
ciekawy efekt psychologiczny dla budowania sylwetek obu bohaterek.
Jak
zawsze jestem ciekawa Waszych opinii. Ale obawiam się, że w wypadku Caballe
próby przekonania mnie, że są piękniejsze głosy spełzną na niczym. Moje dowody
poniżej, w linkach. Posłuchajcie, proszę. Jako ostatni link do jednego z
najwspanialszych (aczkolwiek nie najbardziej popularnych) duetów miłosnych w
literaturze operowej - „Lontano,
lontano” z „Mefistofelesa” Arrigo Boito.