Właściwie
od początku istnienia opery historia była poręcznym materiałem do klecenia
librett. Używałam tak pejoratywnie brzmiącego słowa jak klecenie, bo wiemy wszyscy, jak traktowano autentyczne postaci i fakty,
czasem zostawały z nich podobnie brzmiące nazwy, a czasami nawet i to nie. Na domiar złego teksty librett rzadko bywały oryginalne,
najczęściej powstawały na podstawie lepszej lub gorszej literatury. Po
wielokrotnych przekształceniach, do których przykładało rękę kilku czy nawet
kilkunastu autorów z prawdziwego biegu wydarzeń nie mogło zachować się wiele. Właściwie
ten beztroski (żeby nie powiedzieć bezmyślny) stosunek do historii pozostał
aktualny do dziś, po zastanowieniu można powiedzieć, że jest nawet gorzej.
Wystarczy przypomnieć sobie seriale w rodzaju „Dynastii Tudorów” żeby się w tym przekonaniu utwierdzić. Nihil
novi - wszakże telewizja to dziś
rozrywka ludyczna, jaką kiedyś była opera.
A ponieważ każda z wielu kompanii telewizyjnych ma ambicję posiadania w
swej ofercie kostiumowej produkcji pod hasłem „władza, seks, przemoc (i czasem
religia)” właśnie teraz po srebrnym ekranie grasuje wyjątkowy koszmarek o
pewnej małolacie ze Szkocji przybywającej do Francji w celu poślubienia
następcy tronu. Jeśli się temu bliżej
przyjrzeć, z większą tolerancją można przyjąć teksty dziewiętnastowiecznych
librett. Od pewnego czasu przynajmniej „cykl tudorowski” Gaetano Donizettiego cieszy się niejaką popularnością wśród
dyrektorów teatrów. W rzeczywistości oczywiście nie jest to żaden cykl, tylko trzy
( nie bierze się pod uwagę wczesnej i niewystawianej prawie wcale „Elżbiety na
zamku Kennilworth”) dzieła powstałe w różnych okresach twórczości autora i
niepołączone żadnym zamysłem dramaturgicznym. Pomysł pokazania jednego z nich –
„Marii Stuardy” na warszawskiej scenie wziął się z ówczesnej gotowości do wystąpienia w roli tytułowej polskiej
sopranowej gwiazdy i został wsparty przez możliwość włączenia się w koprodukcję
kilku teatrów, w tym prestiżowej ROH. Czas wszystko zmienia i kiedy już do
naszej premiery doszło gwiazda nabrała nieprzezwyciężonej niechęci do Opery
Narodowej zaś na godne zastępstwo nie było oczywiście pieniędzy. W tej sytuacji zamiast ratować się szukaniem dobrych
śpiewaczek u nas (a trochę ich przecież mamy) dyrekcja rozpoczęła przegląd
„dolnej strefy stanów średnich” za granicą, co dało efekt mówiąc delikatnie kontrowersyjny. O tym
dalej, na początek miejmy z głowy kwestię samego spektaklu. Reżyserię
powierzono cieszącemu się nie bez powodu nienajlepszym rozgłosem duetowi Patrice
Caurier i Moshe Leiser. Panowie ci mają na sumieniu wiele grzechów przeciwko
zdrowemu rozsądkowi, o smaku pięknie nie mówiąc. Tym razem ich „inwencja
twórcza” (cudzysłów na miejscu) nie doznała szczególnej erupcji – i za małe
dary należy być wdzięcznym opatrzności. Tyle, że panowie wysmażyli spektakl dziwnie pozbawiony
życia, statyczny, wyprany z wewnętrznego napięcia, jakie przy tym temacie
powinno go ożywiać. Odzianie obu królowych w kostiumy z epoki, kiedy reszta
obsady nosi stroje współczesne nie dało żadnego efektu. Zaistniały za to drobne
niezamierzone zapewne śmiesznostki, jak na przykład Cecil, który dla
podkreślenia funkcji czarnego charakteru niemal nie rozstaje się z toporem
pomachując nim wesoło w najmniej oczekiwanych momentach . Wizja Elżbiety, która
dla podkreślenia przejścia z trybu publicznego w prywatny ściąga rudą perukę
ujawniając pod spodem łysinę używana już była wielokrotnie począwszy chyba od
starego serialu z Glendą Jackson i stała się po prostu banalna. Gdyby jednak przedstawienie było
dobrze zaśpiewane, te zastrzeżenia
straciłyby znaczenie. Problem w tym, że tak się nie stało. Przyznam, że od
czasu niezapomnianej Turandot w
wykonaniu Franceski Patane nie zetknęłam się na warszawskiej scenie z podobnym
przypadkiem wokalnej indolencji (żeńskim, po stronie męskiej wspominam jeszcze
równie wstrząsającego Alexeia Tanovitsky’ego). Pani Patane była mimo wszystko
jedna – tu dostaliśmy w pakiecie dwie zdumiewające śpiewaczki. Gorszą z nich
okazała się Ketevan Kemoklidze - żywy
dowód na to, że jednak nie wszyscy Gruzini potrafią śpiewać. Można przetrzymać
i wybaczyć brzydką, matową barwę głosu, wszak rzecz to gustu. Ale
konsekwentnego bycia obok właściwej tonacji niemal przez cały spektakl wybaczać
się nie powinno! W roli tytułowej wystąpiła Cristina Gianelli, która także
fałszowała na potęgę, ale przynajmniej finałową modlitwę Marii wykonała
naprawdę ładnie. Za to w epizodycznej partii towarzyszki królowej, Anny Kennedy
usłyszeliśmy Annę Bernacką, która nie tylko ma przepiękny głos, ale potrafi go
używać. Zresztą polscy artyści w drugoplanowych rolach – szczególnie Wojciech
Śmiłek jako Talbot ale i Łukasz Goliński – Cecil okazali się mocnymi punktami
obsady. Shalva Mukeria jako Leicester zebrał mieszane recenzje, mnie się podobał.
Był jedynym z głównych protagonistów, którego słuchanie nie bolało. Ma ładny
głos, trzymał się właściwej tonacji, momentami nadużywał portamento i napinał
nadmiernie, ale partia jest napisana dość ekstremalnie, więc trudno się dziwić.
Ogólnie pozostawił mi niezłe wrażenie. Z czułością wspominać będę jedyny w tym
spektaklu moment, który mnie zachwycił bez zastrzeżeń – wspaniałą, perfekcyjnie
zaśpiewaną arię chóralną na początku trzeciego aktu. Brawo chórzyści i ich
szef, Bogdan Gola. Początek współpracy orkiestry Teatru Wielkiego z nowym
dyrygentem, Andriyem Yurkevychem zabrzmiał
obiecująco. Oby tylko Yurkevych bywał w
Warszawie znacznie częściej niż jego poprzednik, Carlo Montanaro, którego
zespół kochał, ale co z tego … Związki na odległość rzadko zdają egzamin. I
tylko żal, że nasza gwiazda za chwilę wystąpi jako Maria Stuarda. W Paryżu.
środa, 25 lutego 2015
środa, 18 lutego 2015
Aleksandra Kurzak i Ewa Podleś w "Córce pułku"
Opowiadałam
już Wam kiedyś o jednej z pierwszych płyt operowych, która wpadła w moje ręce i
została ze mną na długo, właściwie jest do dziś. Był to wydany przez Hungaroton
licencyjny album Luciano Pavarottiego zatytułowany skromnie „King of high C’s”.
Tam właśnie usłyszałam arię Tonia z „Córki pułku” i obawiam się, że ta
interpretacja tkwi w mojej podświadomości nadal, wdrukowana w nią jako wzorzec
bezwzględny i niedościgły. Dopiero później poznałam całą operę i przekonałam
się, że popisowy numer tenorowy, aczkolwiek niesłychanie efektowny ma w tej
partyturze sporą konkurencję. „Córka pułku” to jeden z największych klejnotów w
dziejach gatunku, dzieło skrzące się humorem, pełne porywających melodii,
słoneczne i urocze. Wystawiając je wystarczy tylko tego nie zepsuć. Laurent
Pelly, mający wyjątkowo dobrą rękę do
komedii nie zepsuł z pewnością. Rezultat jego pracy można było podziwiać już w
2007 roku, kiedy to przygotowany przez niego spektakl miał premierę w
londyńskiej ROH z Natalie Dessay i Juanem Diego Florezem w rolach głównych. Jak
to dzisiaj bywa ta wersja była koprodukcją i do dziś jest pokazywana nie tylko
w miejscu swych narodzin, ale także na innych europejskich scenach. Właśnie
dotarł do mnie zapis spektaklu, który odbył się późną jesienią 2014 w Madrycie.
Był on o tyle dla nas ciekawy, że w rolach matki i córki wystąpiły polskie
gwiazdy: Ewa Podleś i Aleksandra Kurzak. Zacznijmy jednak od samej produkcji, a
to bardzo dobry początek - jest ona
dokładnie taka, jak powinna: lekka, radosna, nie nazbyt salonowa i
wykoncypowana ale i nie wulgarna. Chantal Thomas miała świetny pomysł na scenografię do pierwszego,
obozowego aktu – wszystko odbywa się na wielkiej, pogniecionej i tworzącej w
związku z tym góry i doliny mapie. Mamy też niezbędne rekwizyty: deskę do
prasowania, żelazko i sznury pełne suszącej się męskiej bielizny – żebyśmy
sobie nie pomyśleli, że życie młodej markietanki płynęło bezwysiłkowo. Właśnie
przy prasowaniu stosów koszul mundurowych należących do „tatusiów” poznajemy
Marie i wystarczy rzut oka na temperamentne dziewczę, żebyśmy wiedzieli, że
zabawa będzie przednia. Nie chodzi wcale o „chłopacki” kostium i
charakteryzację, ale o mimikę, sposób poruszania się, o każdy, najdrobniejszy
dopracowany w szczegółach gest. Jest to zapewne szczęśliwy rezultat współpracy
reżysera i śpiewaczki. Aleksandra Kurzak wykonuje swą rolę już od dość dawna,
debiutowała nią jeszcze w czasach swej kilkuletniej współpracy z Hamburgische
Staatsoper na początku kariery (czerwiec
2006). Nic dziwnego, że się z Marie nie chce rozstać, bo to partia jak na nią
skrojona – na jej głos, komediowy talent i urok osobisty. Dziewczę jest
odważne, energiczne, wiedzące czego
chce, ale też świadome, że czegoś w jej życiu brakuje. Brawurowej kreacji
aktorskiej towarzyszy sztuka wokalna na świetnym poziomie, mnie najbardziej
ujęła aria, w której bohaterka żegna się z pułkiem, tatusiami i ukochanym – „Il
faut partir”, pięknie, miękko, melancholijnie zaśpiewana. Rola tajemniczej
mamusi Marie, Markizy de Birkenfeld składa się głównie z dialogów mówionych i
nie pozwala zbyt długo podziwiać przepastnego kontraltu Ewy Podleś (to, co
pozwala jest oczywiście przedniej klasy), ale dostarcza możliwości obserwowania
wrodzonego talentu komicznego Maestry, a to już coś. Przy tym ma się wrażenie,
iż obie panie doskonale się rozumieją i uzupełniają, że są to pokrewne temperamenty.
Cóż, matka i córka … Jako Tonio wystąpił Javier Camarena i trzeba mu poświęcić
dłuższy akapit, bo jego głos ma pewną osobliwą i rzadką właściwość – im tonacja
wznosi się wyżej, tym lepiej i pewniej brzmi. Wszystkie wysokie C, jakie swemu
tenorowi zaprojektował Donizetti nie sprawiają mu najmniejszych problemów, są
wykonane w sposób swobodny i otwarty. Camarena tworzy również sympatyczną
postać sceniczną, mimo, iż ani urody Floreza, ani kolosalnego wdzięku
Pavarottiego nie posiada. Szkoda tylko, iż
urok górnych dźwięków przesłonił madryckiej publiczności wszystkich
innych wykonawców i reagowała na nich raczej sennie szalejąc tylko po arii
Tonia. Na co oczywiście Camarena najmniejszego wpływu nie miał, więc zarzut to
nie pod jego adresem. Partia Sulpice’a spoczęła w fachowym gardle Pietro
Spagnolego i wykonana została tak
właśnie – fachowo. Warto dodać, że maleńką rólkę aktorską nieznośnej Diuszesy
von Krakentorp powierzono Angeli Molinie, popularnej niegdyś nie tylko w
Hiszpanii aktorce Bunuela i wywiązała się ona z niej bez zarzutu. Podobnie jak
doświadczony mistrz batuty Bruno Campanella i orkiestra Teatro Real.
wtorek, 10 lutego 2015
"Demon" w filharmonii
Jest
maksyma przypisywana różnym nacjom brzmiąca mniej więcej tak – „uważaj o co
prosisz, bo może ci to zostać dane”. Wielu z nas zapewne przekonało się o
głębokiej słuszności tego ostrzeżenia na własnej skórze. Mnie to spotkało (nie
po raz pierwszy) w ostatnich dniach, przy okazji oglądania transmisji z
Filharmonii Moskiewskiej. Jakieś półtora roku temu, pisząc o litewskiej
realizacji „Demona” Antoniego Rubinsteina marzyłam o usłyszeniu w tytułowej
roli Dimitra Hvorostovskiego. Jak się Państwo domyślają ten postulat właśnie
się zrealizował, tyle, że w sposób nieco inny niż skłonna bym była
przypuszczać. Ale po kolei. Prezentowano
tzw. wersję semi-staged (w filharmonii trudno o pełnospektaklową), co wiąże się
z obecnością orkiestry na scenie, ograniczoną w związku z tym bardzo
przestrzenią akcji, brakiem scenografii. Zazwyczaj mamy tylko jakieś jej
niewielkie elementy i kilka rekwizytów, kostiumy także są półprywatne, brak
charakteryzacji. W Moskwie do zadania podeszli ambitnie i ta wersja
teoretycznie semi-staged okazała się bogatsza i ciekawsza niż niejedno
przedstawienie w teatrze. W ciasnym
pasie na przedzie sceny i na proscenium
nie dało się wykreować wszystkich miejsc akcji, o których mowa w
libretcie (a są to np. obóz wojskowy w
górach, książęcy dwór czy też klasztor żeński). Stworzono więc środowisko
abstrakcyjne z kilkoma przykuwającymi uwagę rekwizytami w postaci
rozświetlonych kul ziemskich i rozrzuconych białych poduszek. Wykorzystano
także balkon, w pełnej zgodności z tekstem. Właściwą atmosferę pomagały
stworzyć projekcje video wykonane techniką komputerowego mappingu. Cały ten bez wątpienia atrakcyjny entourage
nie miałby jednak większego znaczenia, gdyby nie precyzyjna i trafna koncepcja
reżyserska oraz znakomite umiejętności interpretatorskie śpiewaków. Widz
nieznający wcześniej dzieła nie mógłby się wprawdzie domyślić, że w tym akurat
momencie Sinodal spada z konia ściągnięty z niego magiczną mocą Demona, ale nie
miałby żadnych wątpliwości, że młody amant traci właśnie życie za jego sprawą.
Wykonawstwo muzyczne okazało się podobnie wysokiej klasy, ale zacząć muszę od
kilku deklaracji związanych z niewątpliwym bohaterem wieczoru. O Dmitrim
Hvorostovskym pisałam już wielokrotnie przy okazji różnych jego ról. Mówiąc
najkrócej mam w związku z nim odczucia ambiwalentne, mało tego, dosyć krańcowe.
Ten artysta potrafi mnie zachwycić i zniesmaczyć jak niewielu innych. W swojej
ojczyźnie jest chyba największą śpiewaczą gwiazdą, a Rosjanie są narodem
muzykalnym. Podejrzewam, iż w razie konieczności oddaliby ze 3 Anny Netrebko za
jednego Dimę. Kochają go namiętnie i on to wie. Czasem, słuchając jego
wspaniałego, smolistej barwy głosu to uczucie dzielę, ale zdarza się też, że
ogarnia mnie irytacja. Mam niemal wszystkie jego płyty – te wspaniałe (a jest ich
sporo) i te okropne (też trochę , jak np. „Passione di Napoli” czy, o zgrozo
„Arie antiche”). Jako widz na którego osobista charyzma artysty nie działa z
najwyższą trudnością znoszę jego narcyzm. Mam wrażenie, że kiedy Hvorostovsky
wchodzi na scenę, oczekuje (i często dostaje) skupienia się uwagi wyłącznie na
nim, obojętne, kto i w jakim kontekście mu towarzyszy. On chce zdominować scenę
i do tego dąży. „Demon” wydaje się wobec
tego znakomitą rolą dla niego, zwłaszcza, że najprawdopodobniej moskiewski spektakl
został wystawiony przede wszystkim z jego powodu. Ale oglądając go nabierałam
coraz silniejszego przekonania, że coś nie zadziałało. Wyglądało to tak, jakby
Hvorostovski do przecież niesłychanie efektownej postaci tytułowej nie miał
przekonania, jakby mechanicznie wykonywał polecenia reżysera . Od strony
wokalnej też nie było różowo. Wydaje mi się, że nadszedł moment przez
niektórych przewidywany od dawna – śpiewak zaczyna płacić za lata siłowego
wypychania dźwięku, swoistego mocowania się z własnym głosem. Każda wycieczka
poza bezpieczny rejon przepięknej średnicy kończyła się brzydko brzmiącym
drżeniem i napięciem. Straszna szkoda, bo przecież były tego wieczoru długie
fragmenty, zwłaszcza w trzecim akcie, kiedy słuchanie Hvorostovskiego stanowiło
czystą przyjemność. Jak nikt potrafi on przecież prowadzić specyficzną,
rosyjską kantylenę a dzięki krystalicznej dykcji każde słowo jest zrozumiałe i
tekst dociera do słuchacza w pełnej krasie. A to jest tekst nie byle jaki, bo
samego Lermontowa. Trzeba by mieć serce z kamienia, żeby nie zareagować na
słowa Demona „jestem tym, którego nikt nie kocha, chciałbym czynić dobro, ale
czynię zło, a mimo to klęczę u twoich stóp i proszę – kochaj mnie”. Nic
dziwnego, że Tamara w końcu ulega błaganiu wyśpiewanemu niebywałej urody
barytonem. Rolę kuszonej przez piekielnego kochanka dziewczyny objęła Asmik
Grigorian i ona okazała się dla mnie wokalną bohaterką spektaklu. Sopran to
pozornie z delikatnego rodzaju srebrzystych i dzwoneczkowych, ale w razie
potrzeby ujawniający zaskakujące zasoby mocy. Pięknie poza tym wcieliła się w
postać niewinnej, pełnej nadziei młodej kobiety na której drodze staje
udręczony upadły anioł (wciąż nosi na szyi krzyżyk!). Tę utraconą anielskość
Demona podkreślono jeszcze poprzez obsadę partii niebiańskiego wysłannika
dobra, ocalającego Tamarę przed piekłem. W oryginale rolę tę powinna wykonywać
mezzosopranistka, na scenie mieliśmy jednak kontratenora, młodego mężczyznę o
diabolicznej urodzie (trudno to określić inaczej). W ten sposób obaj stanowili
awers i rewers tej samej siły, które się uzupełniają i nie istnieją bez siebie
nawzajem. Vadim Volkov dysponuje przy
tym niezwykle ciekawą i atrakcyjną barwą głosu rzeczywiście bardzo bliską
żeńskiemu mezzosopranowi. A ponieważ piszę to ja, słuchaczka dość odporna na uroki rejestru
falsetowego – można mi zaufać. Kolejnym
wykonawcą wartym wymienienia okazał się Igor Morozov, tenor o jasnym,
słowiańskim kolorycie. Bez problemu pokonał trudności swojej wielkiej sceny i
arii w drugim akcie zaopatrując jeszcze Księcia Gudala w żarliwość i szczerość.
Żeby oddać śpiewakom sprawiedliwość, należy wymienić dosłownie wszystkich
wykonawców - wszyscy bowiem byli
naprawdę świetni : Alexander Tsymbaluk, Dmitry Skorikov, Larisa Kostyuk i
Vasily Yefimov. Podobał mi się także
sposób prowadzenia orkiestry przez Mikhaila Tatarnikova, muzyka miała zarówno
wewnętrzną energię jak i płynność.
P.S. Z tym
krzyżykiem noszonym przez Demona sprawa jest tajemnicza. Na zdjęciach z
późniejszych spektakli na szyi Hvorostovskiego wisi już zupełnie inny emblemat.
Zaczęłam się więc zastanawiać, czy krzyż był elementem celowym, z którego
zrezygnowano (bo w tym kontekście kontrowersyjny). Nie bardzo wierzę, że Dmitri
Hvorostovsky, który prywatnie go nosi zapomniał zdjąć przed wejściem na scenę.
Na koniec
małe pytanie – popatrzcie na Demona – nie kojarzy się Wam z pewnym znanym
doskonale z fantastyki bohaterem? Geralt jak żywy, tylko nieco starszy i
bardziej krępy … Zresztą sprawdźcie sami!
poniedziałek, 2 lutego 2015
Poezja i zapał rewolucyjny - "Andrea Chénier" w ROH
André
Chénier, rewolucjonista, filozof i
raczej kiepski poeta (kombinacja sama w sobie przerażająca i wewnętrznie
sprzeczna) zginął na gilotynie nie doczekawszy się nawet trzydziestych drugich
urodzin. Jego postać i krótkie życie okazały się bardziej niż twórczość
inspirujące dla innych artystów – powstała sztuka teatralna, kilka portretów i
rzeźb, które starały się uczynić go przynajmniej fizycznie atrakcyjniejszym,
niż w istocie był. W świadomości szerszej publiczności utrwaliła zaś Chéniera
dopiero opera powstała niemal sto lat po jego ostatecznym spotkaniu z gilotyną.
Dzieje tego utworu są same w sobie materiałem na interesującą opowieść o tym,
jak to początkujący kompozytor dzięki
przyjaciołom mógł kontynuować pracę nad swym opus magnum. A chwilę wcześniej
wydawało się, że Umberto Giordano szybciej umrze z głodu, niż ukończy swe
dzieło, bo słynny wydawca Sonzogno nie był zadowolony z postępów pracy i
zamierzał cofnąć mu i tak niewielkie stypendium. Sytuację uratował majętny i
utytułowany kompozytor, Alberto Franchetti , który podarował ubogiemu koledze
prawa do libretta autorstwa wziętego Luigiego Illicy i namówił Sonzogna do
kontynuowania działalności sponsorskiej. A że mecenas nie był zbyt szczodry,
nieszczęsnemu Giordano wystarczyło pieniędzy na wynajęcie dosyć osobliwego
locum, w którym pracował i mieszkał. Mieściło się ono w … zakładzie
pogrzebowym. Wyobraźnia podpowiada tu mroczne obrazy, przy których poddasze z
„Cyganerii” to luksus. W każdym razie finałowy duet „Andrei Chéniera” , w
którym kochankowie tak z ekstatyczną radością witają śmierć, mającą ich na
zawsze połączyć wydaje się w tych warunkach bardziej zrozumiały. Kiedy opera w
końcu była gotowa omal nie zrezygnowano z planowanej premiery w La Scali – ze względu na
kontrowersyjny temat. Wszystko, co rewolucją trąci wydawało się wówczas (nie
bez powodu) mocno podejrzane. Interweniował wtedy Pietro Mascagni, który dzięki
niespodziewanemu spotkaniu z Giordanem uniknął śmierci lub kalectwa (nie wsiadł
do tramwaju, co sekundy później roztrzaskał się na florenckich murach). Kiedy
wydawało się już, że wszystko jest na najlepszej drodze, los postanowił wtrącić
się jeszcze raz – bodajże na dziesięć dni przed premierą zabrakło głównego
tenora. Paniczne poszukiwania zakończyły się podpisaniem kontraktu z młodym
(25-letnim) śpiewakiem, który nie był debiutantem (miał za sobą takie role jak
Des Grieux u Pucciniego, Faust czy Lohengrin), ale też nie miał pozycji we
włoskim światku operowym. Nazywał się Giuseppe Borgatti i w latach późniejszych
zrobił wielką karierę, która zaczęła się właśnie od „Andrei Chéniera”. Był
uważany za najlepszego tenora wagnerowskiego, jaki urodził się we Włoszech.
Poza tym stanowił żywy dowód na to, że piękni tenorzy są zjawiskiem rzadkim,
ale nie aż tak, jak mogłoby się wydawać. Któż mógłby w dzisiejszych czasach
lepiej tę linię wokalno-osobowościową kontynuować niż Jonas Kaufmann? Wracając
jednak do prapremiery, okazała się ona oszałamiającym sukcesem. Doceniono
zarówno partyturę jak libretto. Nie ma się czemu dziwić, oba te składniki są
niepośledniej wartości. Mamy do czynienia z trzema świetnie napisanymi partiami głównymi – każdy z protagonistów dostał do zaśpiewania dużo i w sporej
rozpiętości uczuciowej. Oprócz głównych jest jeszcze sporo postaci
drugoplanowych, ciekawy materiał dla chóru i znakomita instrumentacja – czego
więcej chcieć? Otóż są tacy, co chcą. Jakoś całkiem niedawno zetknęłam się z
opinią, że „Andrea Chénier” to przyjemność wstydliwa i campowa. Nie muszę
dodawać, że całkiem się z tym nie zgadzam, chyba, że całą operę jako gatunek uznać za coś w tym
rodzaju. Z bohaterów, jak to się często zdarza najbardziej interesujący jest
baryton - Carlo Gérard, nie tyle typ (daleko od Scarpii, z którym bywa
kojarzony), ile pełnokrwisty charakter. Chénier także nie jest tylko amantem zaś Maddalena na naszych oczach z
rozkapryszonego i niedojrzałego dziewczęcia staje się sponiewieraną przez
życie, dorosłą wreszcie kobietą. Jeśli
ta opera ma tyle zalet, dlaczego wystawiana bywa niezbyt często, chociaż
nigdy nie została zepchnięta w czeluść niepamięci? Przyczyny są dwie, obie
niebagatelne. Po pierwsze – rola tytułowa. Stawia ona tenorowi bardzo poważne
wymagania głosowe, interpretacyjne i kondycyjne
- cztery akty, w każdym do zaśpiewania mnóstwo i to w krańcowo różnych nastrojach
– prawdziwa udręka i ekstaza. Wbrew jeremiadom o kryzysie wokalnym problem ze
znalezieniem właściwego Chéniera nie jest specjalnością naszych czasów, zawsze
istniał. Jeśli nawet śpiewak dawał sobie radę z czysto techniczną stroną
partii, z aktorstwem bywał kłopot. Na tej roli potknął się nawet Luciano
Pavarotti i to wcale nie z powodu swej tuszy. Za najlepszego Chéniera uchodzi
chyba nadal Franco Corelli zaś obok niego Placido Domingo. Po drugie – koszty.
To jest dzieło wymagające: 15 ról, z czego 3 główne, całkiem sporo
drugoplanowych i kilka epizodów. Oprócz tego duży chór, tancerze oraz im więcej
statystów, tym lepiej. A wszystkich ich trzeba ubrać w bogate kostiumy z epoki,
ucharakteryzować (proszę sobie wyobrazić chociażby pracę pracowni perukarskiej),
wyposażyć we właściwe rekwizyty. Scenografia
również do tanich nie może należeć – co akt to zmiana otoczenia, zaś „Andrea Chénier”
z oczywistych przyczyn bardzo opornie poddaje się próbom przeniesienia w
bardziej obskurne środowisko (nie słyszałam na przykład o umieszczeniu akcji w
pewnym bliskim nam geograficznie kraju i w czasach całkiem innej rewolucji – a
może taka próba była?). Do tego dochodzą gaże dla tych tłumów zaangażowanych w gigantyczne
przedsięwzięcie artystów, płace pracowników technicznych inne koszty stałe . To
wszystko powoduje, że na wystawienie opery Giordana mogą sobie pozwolić tylko
najbogatsze teatry, a i to nie bez trudności - zwłaszcza w okresie powszechnego
cięcia wydatków, ekstremalnie operze nieprzyjaznym. Dlatego właśnie ogłoszenie
przez ROH zamiaru pokazania tego dzieła
spotkało się powszechną radością i dużymi nadziejami wśród melomanów, bo obsada
i nazwisko reżysera obiecywały wiele. Czy te oczekiwania się spełniły? Ano, jak
zwykle, ocena zależy od patrzącego i słuchającego. Decyzja powierzenia
reżyserii sir Davidowi McVicarowi wydała mi się ze wszech miar słuszna. Jak
mało kto potrafi on kostiumowe widowiska przyprawić po swojemu nie naruszając
przy tym delikatnej struktury dzieła. Tym razem zrezygnował nawet z
przyprawiania, inscenizacja mogła spokojnie powstać wiele lat temu – rzecz
została zrealizowana „po literze”. Nie
jest to w żadnym razie zarzut, miło czasem obejrzeć coś, co wygląda jak powinno
i nie kryje w sobie żadnych szokujących niespodzianek. Podobnie ze
scenografią (Robert Jones) i
kostiumami - Jenny Tiramani próbowała
nimi nadać postaciom nie tylko wizerunek z epoki, ale także delikatnie je
zindywidualizować. Patrzyło się na to
wszystko komfortowo i w poczuciu bezpeczeństwa. A jak się słuchało? Dyrekcja
ROH powinna codziennie dziękować
Najwyższemu za Antonia Pappano.
Nie mam już najmniejszych watpliwości, że w repertuarze włoskim brak mu nie
tylko rywali współczesnych, ale też i niewielu ma w przeszłości. Sir Tony jak to zazwyczaj bywa zapanował nad
całością materii muzycznej perfekcyjnie, nie gubiąc niczego – ani zalet
instrumentacji, ani cudownej kantyleny. Poza tym maestro kocha i szanuje swoich
śpiewaków, więc wspomaga ich jak mało który dyrygent. Można i trzeba jeszcze
dodać, że przede wszystkim kocha muzykę i to, z jaką energią i pasją tę miłość
przekazuje chociażby w filmikach prezentowanych w przerwach transmisji warte
jest zachwytu. Jakie to inne i
dalekie od cukierkowych i sztucznych
rozmówek z Met … Z wykonawców ról
drugoplanowych wyróżniłabym dwie panie: Denyce Graves jako Bersi i przede
wszystkim zasłużoną Elenę Zilio w krótkiej, ale wstrząsającej scenie ze Starą
Madelon. Željko Lučić, jak
ostatnio często bywa sprawił mi kłopot – głos piękny, ciepły, wykonawstwo fachowe,
ale niedostatki mocy i krótka góra słyszalne aż nadto wyraźnie. W pierwszym i
drugim akcie trudności były oczywiste, na trzeci i najważniejszy Lučić spiął się i
popisowa aria, jedna z najwspanialszych w całej barytonowej literaturze –
„Nemico della patria” wypadła doskonale. Eva-Maria Westbroek nie ma głosu szczególnie atrakcyjnego, ale
włada nim bardzo swobodnie. Ma też tę zaletę, że kiedy śpiewa, wierzy się jej
postaci. Partia Maddaleny wymaga pewnej
odwagi ze względu na pamięć słynnego monologu z filmu „Filadelfia”, w którym
bohater wyjaśnia na czym polega wyjątkowość arii „La mamma morta” w
interpretacji Callas. Westbroek
zaśpiewała po swojemu, i dobrze, próby naśladownictwa, zwłaszcza takiego
wzorca zazwyczaj kończą się boleśnie. Andrea Chénier to rola niezmiernie trudna
– w każdym z czterech aktów do wykonania duża aria, w tym trzy z marszu, bez
możliwości rozgrzania głosu. Niemałe są wymagania interpretacyjne, bo trzeba
się wykazać poetycką delikatnością i heroizmem jednocześnie, uwiarygodnić też
osobliwy pęd do śmierci wykazywany przez bohatera od początku (pewnie to ślad miejsca narodzin tej opery). W tym względzie Chénier jest może nie bliźniakiem, ale na pewno kuzynem Werthera. Jonas Kaufmann uwiarygodnił swego bohatera wspaniale. Jak dotąd uważam Chéniera za jego najlepszą włoską rolę
– głos pełen blasku, otwarta góra, mało nielubianego gardłowego brzmienia,
falsetu nie było wcale. To, że niejako przy okazji Kaufmann wygląda jak żywe
wcielenie wyobrażeń o romantycznym poecie (nawet w oświeceniowym kostiumie)
jest przy kreacji wokalnej tylko miłym bonusem.
www.youtube.com/watch?v=aXjTtOJm27M
www.youtube.com/watch?v=aXjTtOJm27M
Giuseppe Borgatti |
Subskrybuj:
Posty (Atom)