piątek, 6 marca 2015

"Norma" w Barcelonie

Z terminem „bel canto” same problemy.  Począwszy od ortografii (można pisać razem lub osobno) a na sferze znaczeniowej skończywszy. Pojęcie należy do tych najczęściej używanych i niby wszyscy wiemy, co się nim zawiera. Ale kiedy poszperać głębiej okazuje się, że każdy z nas rozumie je nieco inaczej. Z jednej strony, kiedy słuchamy opery belcantowej zarzut niestylowości jest jednym z najpoważniejszych, jakie można postawić wykonawcom, z drugiej jednak – najtrudniej uchwytnym i właśnie dlatego najłatwiejszym do postawienia. Od jakiegoś czasu z niepokojem zauważam, że zasadnicza treść jaka ukryta jest pod atrakcyjnie brzmiącą nazwą pozostaje stała tylko umownie. A nie powinna. Jak inaczej tłumaczyć sukcesy w tym repertuarze artystek pozostających najdalej jak się tylko da od  reguł belcantowego śpiewu? Przy tym nie chodzi mi o zachwyty zwykłej publiczności, czy nasze, pasjonatów-amatorów, ale o szeroko pojętych profesjonalistów, którzy komentują występy np. Diany Damrau w roli Lucii sążnistymi peanami. Coś się tu nie zgadza. Zaczynam podejrzewać, że wszystko to wina tych zawodowców, co belcanta nie tylko nie lubią i nie bardzo rozumieją, ale wręcz nim gardzą. Kwestia gustu, jeden lubi średniowieczną polifonię a inny czuje się u siebie od Bartoka w górę, kwestii prywatnego smaku recenzenta pominąć się nie da. Ale jakieś pryncypia istnieją a ignorowanie ich nie świadczy najlepiej o stanie muzycznej wiedzy i uczciwości tzw. fachowców. Ogarnięta takimi właśnie niewesołymi refleksjami zasiadłam do oglądania „Normy” wystawionej w barcelońskim Teatro Liceu. Niepokój mój tym większy, że to dzieło szczególne, będące kwintesencją bel canta, a stawiające swoim interpretatorom zadania wręcz heroiczne. Nie chodzi tylko o samą rolę tytułową (myślę, że jak zazwyczaj przy takich okazjach słynna kwestia Lilli Lehmann, że łatwiej jest zaśpiewać trzy razy pod rząd Brunhildę niż raz Normę została nieco wyolbrzymiona), ale także o Polliona, który musi być tyleż wokalnie szlachetny, co posiadać moc tenora spinto. Z moich doświadczeń wynika, że połączyć te dwie cechy jest niezwykle trudno. Nadto libretto nie obfituje w dramatyczne zwroty akcji, chodzi w nim głownie o rzeczy tak ważne lecz ulotne jak uczucia, lojalność wobec drugiego człowieka i siebie samego, także wobec danego słowa. Wszystko jest w muzyce, trzeba nie tylko umieć to wyrazić, ale także połączyć perfekcyjnie z kunsztowną formą i stylem, inaczej „cała opera na nic”. Z powodu wszystkich tych trudności „Norma” bywa wystawiana niezbyt często, a jeśli już to rzadko z zadawalającym efektem. W Barcelonie wynik też okazał się mieszanką sukcesu i porażki, ale ogólnie zapisze się w mojej pamięci nienajgorzej. Produkcja miała premierę w 2013 w San Francisco i została skonstruowana specjalnie dla Sondry Radvanovsky, która też objęła główną rolę  w pierwszej obsadzie w Liceu.  Statyczność „Normy”, niejako „wrodzona” stawia opór adeptom teatru reżyserskiego. Nie inspiruje do szaleństw, zaś na oszałamiającą widowiskowość najprostszego typu (tłum statystów, żywe zwierzęta, bajkowe kostiumy) decydować się tylko nie bardzo im wypada, ale też, ze względu na koszty nie można. Toteż spektakl okazał się taki sobie i szczerze powiedziawszy jako widowisko raczej blady. Zawiera też elementy mocno nieprzekonujące: święte drzewo Druidów, jak każe libretto posrebrzone zostało pracowicie wwiezione na scenę i z równie dużym nakładem sił podwieszone pod sufitem, po skończonej modlitwie zaś  niemrawo sprzątnięte. Wnętrze, w którym toczy się większość akcji przypomina wielką stodołę a drewniana platforma na którą bohaterowie wbiegają dla podkreślenia napięcia emocjonalnego  - wóz drabiniasty. To wszystko nie przeszkadza, ale niestety reżyser  Kevin Newbury   nie miał również pomysłu na relacje pomiędzy postaciami. Trzeba na jego usprawiedliwienie dodać, że trafili mu się (a także autorowi przystosowania rzeczy do sceny Liceu) wykonawcy nieobdarzeni naturalnym talentem aktorskim, może więc rzeczywiście lepiej było ograniczyć ich działania do przybierania efektownych póz i zastygania w nich na dłuższe chwile. Nie czarujmy się jednak  - nikt nie przychodzi na „Normę” zwabiony jej aspektem widowiskowym, tu chodzi o popis wokalny. Pod tym względem barceloński spektakl budzi spory i kontrowersje, te same, które od lat łączą się z wykonawczynią partii tytułowej, Sondrą Radvanovsky. Najogólniej mówiąc jest to śpiewaczka mająca rzesze wielbicieli, ale również spore grono przeciwników. Co najciekawsze przyczyną niechęci do Radvanovsky nie bywa zazwyczaj jej sztuka wokalna, ani też osobowość – chodzi zazwyczaj o naturalne właściwości jej głosu, a te są specyficzne. Rzecz nie w samej barwie ale a w drobnym, gęstym vibrato, wyraźnym i dominującym tak, że  niektórym trudno je znieść. Jestem na nie chyba odporna, bo nigdy mi nie przeszkadzało, przynajmniej nie w stopniu utrudniającym podziwianie zalet śpiewu Amerykanki. Przeszkadzało za to Peterowi Gelbowi, który zgodnie ze stugębną plotką nie akceptował do niedawna także … typu urody artystki (niebędącej może wstrząsającą pięknością, ale niepozbawionej zalet estetycznych). Tym, którym wydaje się to zdumiewające można ze smutkiem przypomnieć, że Gelb nie jest niestety odosobniony – kuriozalny przypadek takiego traktowania śpiewaczek mamy pod bokiem, w teatrze  noszącym dumne miano  Opery Narodowej.  Dyrektor Met zaś w ostatnim czasie albo zmienił zdanie, albo uległ perswazjom, bo sezon 2015/16 będzie na tej scenie należał do Radvanovsky, która pojawi się w trzech głównych rolach cyklu tudorowskiego Gaetano Donizettiego. Na razie jednak zbiera za swoją Normę przeróżne oceny – od entuzjastycznych (takich chyba jest większość) do mocno umiarkowanych. Nie potrafię dołączyć do żadnej z tych krańcowych grup, ale bliżej mi raczej do tych, którzy chwalą. I to nawet pomimo faktu, że do prawdziwej czystości stylu śpiewaczce trochę brakuje. Powiedziałabym, że Radvanovsky jest nieco bliżej średniego Verdiego niż autentycznego belcanto, ale w porównaniu z quasi-werystycznymi wyczynami niektórych swoich fetowanych koleżanek wydaje się naprawdę dobra. Są starannie dopieszczone, długie frazy, ładne legato, mięsisty środek skali, niezła góra (tylko dołu brak) . Interpretacja Radvanovsky także mnie przekonuje – to oczywiście nie tak królewska w swym gniewie i rozpaczy kapłanka jak Callas ani nie bardziej zdystansowana i odległa Caballe. Jej bohaterce bliżej chyba do zwykłej kobiety, której uczucia i duma zostały bezwzględnie zranione. Tym przykrzejszy wydał mi się fakt, że Radvanovsky nie miała właściwie żadnej partnerki w Adalgisie, która w tej operze ważniejsza jest od Polliona. Ekaterina Gubanova występuje na najsławniejszych scenach świata i w bardzo różnorodnym repertuarze, zawsze jednak bywa jednakowo obojętna, wyblakła i pozbawiona życia – srebrzysty pień, do którego modlą się Druidzi ma w tym przedstawieniu więcej werwy i charakteru niż ona. Gubanova wyśpiewuje prawidłowo wszystkie nuty, ale to co śpiewa pozostaje dotknięte dziwną martwotą. Jako Pollion wystąpił Gregory Kunde. Nie jest on młody ani przystojny, nie ma głosu ani szczególnie pięknego, ani o dużym wolumenie. Co w pozostaje w takiej sytuacji? Ano, drobiazg – sztuka wokalna, żarliwość i doskonała samoświadomość artysty, który wie, co chce wyrazić i wie, jakimi środkami to uczynić. Długie lata w służbie belcanta procentują – Kunde, zwłaszcza w duetach i scenach zespołowych (w arii niedostatek mocy było momentami słychać, niekonieczne wydały mi się także własne ozdobniki) brzmiał znakomicie. Kwartet solistów dopełnił pohukujący dziarsko i niepotrzebnie Raymond Aceto. Orkiestra pod ręką Renato Palumbo grała dość dynamicznie, może nawet tej werwy było troszkę za dużo.






5 komentarzy:

  1. 1. Czy to nie przypadkiem Lilly Lehman użyła tego spektakularnego porównania Normy do Brunhildy?
    2. Co do krytykowanych ozdobników tenora - zdobienie arii (a dotyczy to przede wszystkim cabaletty w powtórce) było w tamtych czasach absolutnie obowiązkowe i obecnie jest wykładnią świadomości stylistycznej śpiewaka. Właściwie dotyczy to jeszcze wczesnego Verdiego - w nagraniu Nabucca pod Levinem ornamentację proponuje też Samuel Ramey. Oczywiście jest generalna zasada - zdobimy cabalettę, gdy ją powtarzamy i ewentualnie długie, fermatowane nuty. Pozdrawiam Piotr

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście, że Lehmann, poprawię.
      Nie twierdzę wcale, że Kunde nie miał prawa ozdabiać - tylko mnie się te ozdobniki nie bardzo podobały. Może to kwestia przyzwyczajenia ...

      Usuń
  2. Masz, niestety, rację pisząc o tzw. profesjonalnych recenzentach. Ci najbardziej fachowi, z których zdaniem wypada się liczyć odchodzą do pisania książek, szefowania festiwalom lub teatrom i jurorowania na konkursach wokalnych. Pozostają, zwłaszcza w gazetach codziennych (ale i w pismach muzycznych), recenzenci z uporu. Ich opinie są czasem niebezpieczne, bo narusza się jednak jakaś hierarchia wartości. Oczywiście, wiele rzeczy w sztuce jest bardzo subiektywnych, osobisty smak odgrywa wielką rolę. Jednakże są przecież jakieś elementarne i obiektywne kategorie muzyczne i stylistyczne. Ktoś powinien wytłumaczyć śpiewaczce X czy śpiewakowi Y, że dany repertuar nie jest najlepszym dlań wyborem. Nie zrobi tego fan, nie zawsze pomoże w tym otoczenie, a intuicja i wiedza, niestety, są dostępne nielicznym śpiewakom. Niedawno czytałem wywiad ze śpiewaczką (modne ostatnio i tzw. rosnące nazwisko), która zupełnie poważnie powiedziała, że ją nie interesuje rygor stylu, bo ją interesują emocje. Wprawdzie jedno drugiego nie wyklucza, ale najwyraźniej ktoś w edukacji tej kandydatki na gwiazdę zrobił poważny błąd.

    OdpowiedzUsuń
  3. Gregory Kunde wystąpił w Filharmonii Narodowej w 2010 roku w koncertowej wersji "Normy".

    OdpowiedzUsuń
  4. Komentarz może grubo po czasie, ale warto to wiedzieć: autorką słynnegj wypowiedzi była Wielka Lilli Lehmann-jedna z doskonałych wykonawczyń tej partii. Myślę, że bardzo dobrze wiedziała co mówi... Choćby dlatego, że Birgit Nilsson-śpiewaczka typu "no limitu" nigdy tej partii nie tknęła. Ciekawej trawestacji tego zdania dokonała natomiast Montserrat Caballe. Twierdziła ona, że łatwiej zaśpiewać trzy Normy niż jedną... Gemmę di Vergy w operze Donizettiego, którą specjalnie dla niej po dekadach zapomnienia w 1975 roku wznowił neapolitański San Carlo. Tak więc to co trudne, a co trudniejsze bywa rzeczą indywidualną...

    OdpowiedzUsuń