czwartek, 7 lipca 2016

"Żydówka" w Monachium

Losy „Żydówki” na światowych i polskich scenach układały się podobnie: na początku kolosalny sukces i wejście do żelaznego repertuaru, w którym opera trwała przez około sto lat. U nas była nawet podobno trzecią najczęściej grywaną, zaraz po „Halce” i „Fauście”.  Powojenna trauma sprawiła, że temat libretta  stał się niewygodny, a nawet ryzykowny  i dodatkowo przygasła popularność francuskiej grand opera (nie sprzyjały jej też duże koszty wystawienia). „Żydówka” trzymała się jakoś, ale jej sceniczny żywot był bardzo wątły, chociaż w Polsce kilkakrotnie ją pokazywano: w 1963 we Wrocławiu, 20 lat później w Łodzi, w 2000 w Poznaniu. Ostatnio mogli ją zobaczyć widzowie z Warszawy i Bydgoszczy, gdzie zagościła w wykonaniu teatru z Wilna.  Na świecie preferowano raczej wersję koncertową, a szerszym echem odbiła się tylko inscenizacja wiedeńska w lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku.  Występował w niej Jose Carreras i z jego udziałem nagrano rzecz na płyty. Na szczęście, bo poza tym od pewnego czasu efektowną, chociaż trudną rolę Eleazara zmonopolizował niedobry tenor Neil Shicoff. Miał ją też wykonać, kiedy po 70 latach absencji „Żydówka”  powróciła do Paryża (2007), ale rozchorował się na premierę i zastąpił go przewidziany do drugiej obsady Chris Merrit. Horror związany z jego śpiewem barwnie opisał wówczas Piotr Kamiński  postulujący natychmiastowy telefon do Roberta Alagny.  Jego życzenie spełniło się po dalszych 9 latach i nie we Francji a w Monachium, ale zanim o spektaklu chwilę poświęcę jeszcze samemu utworowi. Muzyka Jacquesa Fromentala Halévy jest typowa dla czasów, w których powstała i spokojnie można by ją przypisać Meyerbeerowi, za to libretto … Napisał je Eugène Scribe, etatowy ówcześnie dostarczyciel tekstów dla francuskich kompozytorów. Nie opiera się ono na żadnym tekście literackim, jest całkowicie autonomiczne – czyli odpowiedzialność za tę kiepsko zmajstrowaną, krańcowo okrutną historię ponosi wyłącznie pan Scribe. Chyba nikt nie dał się nabrać na szlachetną fasadę i hasła o szerzeniu religijnej tolerancji a piętnowaniu postaw przeciwnych. Fabuła przenosi nas do wieku piętnastego i prowadzi przez splątane ze sobą losy dwóch kobiet i trzech mężczyzn, przy czym panie to anioły wcielone, każdy z panów jest w mniejszym czy większym stopniu kanalią a przynajmniej draniem. Największe zdumienie i niechęć budzić musi postać główna  - złotnik Eleazar. Jakkolwiek librecista usiłuje go  wyposażyć w jakąś argumentację, to jednak sukcesu nie osiąga. Jest to bowiem osobnik żyjący wyłącznie zapiekłą, jadowitą nienawiścią, w jej imię zdolny skazać swą przybraną córkę i siebie na śmierć przez ugotowanie żywcem. Drugi bohater, książe Leopold to z kolei łobuz mniejszego formatu, ale za to skutecznie marnujący życie Racheli i Eudoksji. Na tym tle nieszczęsny kardynał Brogni wydaje się być najmniej okropny. Muszę przyznać, że usłyszawszy o planach wystawienia „Żydówki” przez Bayerische Staatsoper i powierzeniu reżyserii Calixto Bieito poczułam ekscytującą mieszankę obaw i ciekawości jak też on poradzi sobie z tą długą, zapętloną i okrutną historią. Po Bieito nie oczekuję niczego i oczekuję wszystkiego, bo jak mało kto umie on mnie zniesmaczyć i jak nikt zachwycić (ale to znacznie rzadziej, niestety). Zanim jednak usiadłam sprawdzić, co tym razem zrobił z „Żydówką” doszły mnie słuchy o perturbacjach obsadowych – Kristine Opolais zrezygnowała z roli tytułowej, którą przejęła przewidziana wcześniej do partii Eudoksji Aleksandra Kurzak. Niebezpieczne wyzwanie dla naszej sopranistki, ale jej kariera już od pewnego czasu zmierza do rozstania z koloraturą i ról mocniejszych. Zmiana wydała mi się więc logiczna, zwłaszcza, że sopran Kurzak ma ciekawe, ciemne zabarwienie do tej partii idealne. Po kilkakrotnym odkładaniu spotkania z „Żydówką” pod różnymi pretekstami wreszcie do niego doszło i … Niestety, nie było dobrze, przynajmniej pod względem inscenizacji. Bieito nie miał żadnej sensownej koncepcji, poza standardowym przeniesieniem akcji w czasy współczesne co dziś jest niemal obowiązkowe. Problem w tym, że ów manewr niczego nie załatwia, niczego nie dodaje. Mocno zaciemnia i tak już powikłaną fabułę, która skutkiem niego staje się właściwie nieczytelna. Na dodatek fałszywie rozumiana poprawność polityczna kazała reżyserowi usunąć, przynajmniej w warstwie wizualnej wszelkie informacje o wyznaniu Eleazara i Racheli – istota konfliktu znikła więc pod bieżącą ideologią. Osoba stykająca się z dziełem po raz pierwszy i nieznająca francuskiego mogła mieć poważny problem w pojęciu o co właściwie chodzi. Zostali tylko agresywni chrześcijanie, zresztą na wszelki wypadek oddający się dziwnym praktykom luźno tylko nawiązującym do istniejących realnie obrządków. Nawet gdyby pominąć te elementy spektaklu nie dałby się on zaakceptować ze względu na to jak Bieito potraktował poszczególnych bohaterów: z Eudoksji uczynił idiotkę nadto dosłownie okazująca radość ze świeżo pozyskanej kobiecości, Leopold okazał się rolą wyłącznie pretekstową. Najdziwniejsze jednak, iż podobnie stało się z Eleazarem, w tej interpretacji dziwnie nudnym, wyblakłym i żadnym. I absolutnie nie była to kwestia aktorskiej nieudolności Roberta Alagny, który grać potrafi ani też jego naturalnie ciepłej osobowości, mogącej nieco przytrzeć postaci kanty. Tylko w jednej scenie czwartego aktu (spotkanie kardynała Brogni z Eleazarem) dostrzegłam ślad tego, czym ta sceniczna „Żydówka” być mogła i powinna.  Od strony muzycznej na szczęście wszystko wyglądało zacznie lepiej. Bertrand de Billy nie wykazał się wprawdzie szczególną finezją w prowadzeniu orkiestry, a szkoda, bo Halevy nie bez powodu uchodził niegdyś za mistrza instrumentacji. Ale było to dyrygowanie porządne, uważne, z dobrze wyważoną dynamiką dźwięku. To ostatnie okazało się szczególnie istotne, jako, że oboje protagonistów dysponuje jednak głosami nieco lżejszymi niż trzeba, co w wypadku hałaśliwego dyrygenta mogło się skończyć gorzej. Alagna śpiewał ładnie, profesorską dykcją  i mogło się to podobać, chociaż momentami musiał cisnąć. Vera-Lotte Böcker chyba po raz pierwszy miała okazję pokazać się w dużej roli na tak prestiżowej scenie - zaprezentowała śliczny głos i dobrą technikę. Wydaje się po za tym posiadać to coś, co każe jej słuchać i na nią patrzeć. Jej kreacja wokalna pozwoliła troszkę uwiarygodnić nieszczęsną Eudoksję, którą skrzywdził reżyser. John Osborn nie obronił Leopolda jako postaci, ale śpiewał bardzo dobrze nieustraszenie atakując bardzo wysokie dźwięki w które partię wyposażył kompozytor.  Ain Anger zaś – zupełnie odwrotnie – okazał się wiarygodny aktorsko, ale słuchanie jego rozwibrowanego głosu nie należało do przyjemności. Aleksandra Kurzak może sobie swą Rachelę zapisać po stronie sukcesów. Jako jedyna stworzyła w tej produkcji pełnowymiarową kreację wokalno-aktorską , dramatyczną i przejmującą. Owszem, momentami chciałoby się w jej śpiewie więcej mocy, momentami słyszało się, że dotarła do krańca swych możliwości ale może też dzięki temu jej bohaterka była tak krucha i wzruszająca. Kurzak zyskała kobiecy głos nie tracąc dziewczęcej powierzchowności, co w tym wypadku stanowi zestaw idealny. Jedno tylko muszę zapisać na minus zarówno jej, jak Böcker– okropną wymowę, czyniącą śpiewany tekst kompletnie niezrozumiałym. Pani Aleksandro, może kilka lekcji u męża, który jest mistrzem w tym względzie?

Ostrzegały mnie przed tym spektaklem życzliwe osoby, w tym moja tutejsza korespondentka. I miały rację, a mimo wszystko nie żałuję, że w końcu się zdecydowałam – głównie ze względu na Aleksandrę Kurzak. Wydaje mi się, że ta Rachela jest udanym wstępem do serii debiutów w poważniejszych i cięższych niż dotąd rolach, jakie nasza sopranistka ma w planie.  
https://www.youtube.com/watch?v=hpksZsclH_U
https://www.youtube.com/watch?v=lp5_oD0hYFU&list=RDlp5_oD0hYFU#t=5849










10 komentarzy:

  1. Pod wszystkim bym się podpisał, ale nie pod tym, że Shicoff to zły śpiewak. Ale ok - on z tych, których albo się lubi albo nie. Mnie się muzycznie ta Żydówka bardzo podobała, ale dla pani Kurzak Rachela jest chyba zbyt eksploatująca. Już jestem ciekaw jej Liu, Mimi i Micaeli.

    OdpowiedzUsuń
  2. To est rola eksploatująca chyba dla większości śpiewaczek. Jak to na głos p. Kurzak podziała - zobaczymy. Uwierzyłam, że może ona zaśpiewać Neddę, co też ma niebawem nastąpić. A co do Shicoffa - nic nie poradzę, nie lubiłam go jako Hoffmanna i nie lubię jako Eleazara, jego Jose też nie dla mnie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kibicowałam Aleksandrze Kurzak, ale ciężko było. "La Juive" najzdrowiej jest wysłuchać w radiu nie znając francuskiego i broń Boże nie czytać libretta - tak myślę. Podpisuję się oczywiście także pod opinią o tej produkcji, ale tu nawet genialna reżyseria nic nie pomoże.
    Co do Shicoffa też bym polemizowała. Co prawda nagrań tylko słuchałam, nigdy go nie widziałam na żywo, ale czemu to ma być zły tenor? Hoffmann (1988) był bardzo fajny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie się podobał też w późniejszym Hoffmannie z Paryża (reż. Carsen). To był już taki Hoffmann mocno sfatygowany, ale sugestywny. Mimo to rozumiem, że można go nie lubić. Ma specyficzną urodę głosu.

      Usuń
    2. To jest szczególne libretto, czemu dałam wyraz. Ale - gdyby słuchać nie znając języka i tematu można by spokojnie wziąć słynną arię Eleazara za zaginiony fragment "Poławiaczy pereł". Wydaje mi się, że to sposób uśmiercenia protagonistów robi tak upiorne wrażenie, bo poza tym Eleazar, jak już niegdyś słusznie zauważył p. Kamiński jest mentalnym bliźniakiem Azuceny. Co do Shicoffa - rzeczywiście, to chyba jego głos jest tym, czego nie lubię najbardziej. Ale oprócz tego to, w jaki sposób śpiewak wyraża emocje. Przesłuchałam sobie kilkakrotnie, na świeżo jego i paru innych (tylko w arii). Pewnie będę nudna - dla mnie nie ma jak Domingo. U niego aria się rozwija, u Shicoffa od początku jest element łezki. Ale - "chacun a son gout" - i ja to szanuję.

      Usuń
    3. Libretto, owszem, tandetne, ale pod względem muzycznym, jest to jedna z ładniejszych oper. Nie tylko wspomniana aria, ale np. duet Rachel i Leopolda robi wrażenie, scena paschy, gdzie Eleazar śpiewa a capella również jest piękna. Pamiętam inscenizację Znanieckiego w Poznaniu. Ze wszystkich Żydówek właśnie jego była najpiękniejsza. Iwona Hossa robiła wtedy furorę jako Eudoksja.

      Usuń
    4. * "jedna z ładniejszych oper" - mam na myśli oczywiście opery gatunku grand opera

      Usuń
  4. No właśnie, może to temat na dłuższego posta - grand opera. Chociaż zazwyczaj każda rzecz z tej przegródki wydaje mi się trochę za długa ...

    OdpowiedzUsuń
  5. Przyznam się Państwo bez bicia, że zainwestowałem czas korzystając z połączenia kolejowego Berlin-Monachium (kiedyś się latało-to były czasy;)) i obejrzałem tę "Żydówkę". Paskudne doświadczenie o którym nie chce mi się pisać (choć planowałem). Fakt, Kurzak miło rozczarowała, bo nie spodziewałem się, że poradzi sobie z tą partią, ba, byłem nawet przekonany, że z niej zrezygnuje. Ale było OK. Calixto Bieito to generalnie nie moja bajka, ale czasem coś mu nawet niezle wyszło, np. barcelońska "Carmen" o ile dobrze kojarzę.
    Jeśli idzie o Meyerbeera to polecam berlińskich "Hugenotów", bo nazwisko reżysera chyba bardziej godne zaufania, obsada co najmniej interesująca a sama partytura, moim zdaniem, ciekawsza.
    Jeśli idzie o Neila Shicoffa. Były czasy gdy bardzo go ceniłem i poszukiwałem w obsadach, często się pojawiał w Deutsche Oper w latach 90 w moich latach studenckich. Wdawał mi się takim intelektualnym lekko zdystansowanym tenorem w opozycji np. do Carrerasa czy Pavarottiego. Dawno jednak nie wracałem np. do jego nagrań.

    OdpowiedzUsuń
  6. To była ta "Carmen" z habanerą w budce telefonicznej?
    Calafie, przy Twoich relacjach zazwyczaj ogarnia mnie paskudne uczucie zazdrości - mieszkanie w Berlinie daje tyle przewag. No, ale tym razem raczej nie zazdroszczę. W BSO najlepsze spektakle to zazwyczaj te stare, które się mocno trzymają w repertuarze ("Don Carlo", "Wesele Figara"). Ja się wybieram do Monachium na "Faworytę" za trochę ponad 3 miesiące i już się boję. Nazwisko reżyserki nic mi nie mówi.

    OdpowiedzUsuń