To miał być post o warszawskim spektaklu „Turka we
Włoszech”. Nie mogę go jednak napisać z pełną odpowiedzialnością, bo bodajże
pierwszy raz w życiu (a żyję już niestety trochę) zwiałyśmy z koleżanką po
pierwszym akcie mimo zapewnień miłej pani z szatni, że w drugim będzie lepiej.
Było nudno, było głupio (tenor nie wiedzieć czemu udawał człowieka dotkniętego
porażeniem mózgowym), było brzydko – scenografia nie przypominała teatralnej
kulisy tylko halę dworcową nienachalnej urody. Orkiestra grała przyzwoicie, za
to śpiewano w skali od koszmarnie do
kiepsko (panowie) i akceptowalnie (Edyta
Piasecka, gdyby nie krzykliwa góra mogła brzmieć lepiej) oraz ładnie (Anna
Bernacka). Niestety, Zaida to nieduża rola i tylko dla p. Bernackiej nie chciałyśmy się narażać na męki aktu
drugiego. Postanowiłam sobie tę złą przygodę wynagrodzić nieplanowaną wcześniej wizytą w kinie i
obejrzeniem „Idomeneo” z Met. Produkcję Jean-Pierre’a Ponnelle’a znam i mam na
półce z operowymi DVD, została zarejestrowana przy okazji swej premierowej
odsłony w roku 1982. Powstała w czasach , kiedy eksperymenty reżyserskie nie
były w cenie i już samo wymieszanie stylów w kostiumach wydawało się krokiem
odważnym. Ponnelle nigdy nie należał do eksperymentatorów, ale zapewniał
zazwyczaj inscenizacje piękne wizualnie, logiczne i gdzie trzeba dowcipne.
Umiał też doskonale podkreślać indywidualny charakter postaci i to nie tylko
poprzez ich sceniczną aktywność, ale przez kostium. Te cechy firmowe
francuskiego reżysera były i są nadal widoczne w „Idomeneo”. Młodzieńcza, ale
już dorosła opera Mozarta cierpi na podstawowy grzech pierworodny –
nienajlepsze libretto, w którym po rozlicznych nieszczęściach jakie spadają na
bohaterów następuje deus ex machina lieto fine. Ów radosny finał doklejony jest
w oczywisty sposób sztucznie i wynika raczej z obowiązującej w końcu
osiemnastego wieku mody zamiast być konsekwencją dotychczasowych wydarzeń. Druga
z zasadniczych niedogodności, jaką reżyser powinien pokonać to wrodzona
statyczność dzieła , w którym mnóstwo się dzieje, ale jakoś niespiesznie. Mimo
całej mej admiracji dla Ponnelle’a muszę przyznać, iż to się nie powiodło.
Trzeba jednak pamiętać, że miał on do czynienia zupełnie innym pokoleniem
śpiewaków niż to, które dziś objęło we władanie teatry operowe. Trzydzieści
pięć lat temu nie wymagano od artystów lirycznych zaawansowanych umiejętności
aktorskich i ruchowych. Wszystko miało być w głosie, na scenie zaś – jak Bóg
da. Ponnelle radził sobie z tym i tak lepiej niż większość kolegów, ale
cóż - boskiego Luciano Pavarottiego
lepiej było nie zmuszać do prób aktorskich, bo rezultat mógł powalić
publiczność ze śmiechu. Natomiast jeśli delikwent miał talent, Ponnelle
potrafił mu zapewnić godną oprawę, co można sprawdzić chociażby oglądając
„Hommage a Sewilla”, gdzie Placido Domingo brawurowo pod tym względem wykonuje
obie role w duecie Hrabiego Almavivy i Figara z „Cyrulika sewilskiego”. David
Kneuss, który miał rewitalizować sędziwą produkcję „Idomenea” nie zrobił wiele,
lub zgoła nic aby jej pomóc. Można go jednać obronić, jako, że rola to
niewdzięczna, bo cóż miał czynić – ingerować w pracę uznanego mistrza? Tak więc
spektakl pozostał jaki był wcześniej – miły dla oka, lecz cokolwiek nieruchawy.
Od wykonawców poszczególnych ról zależało jak zdołali przekonać nas do swoich
postaci i ich motywacji. Od strony muzycznej przedstawieniem dowodził, podobnie jak na premierze James Levine, i mimo, iż jego zdrowie uległo
przez ten długi czas degradacji, a możliwości ruchowe zostały ograniczone
temperament i co ważniejsze miłość orkiestry Met, na którą sobie zasłużył
pozostały te same. To uczucie jakim darzą swego szefa muzycy (niektórzy
współpracujący z nim od niepamiętnych czasów) przekłada się na wyjątkowe
porozumienie i wrażliwość na najdrobniejszy jego gest. Jak świetny w połączeniu
z umiejętnościami oczywiście daje to rezultat artystyczny można było podziwiać
w sobotę. Muzyka błyszczała wszystkimi barwami, jakie kompozytor dla niej
przewidział, miała w sobie energię i żywotność jakiej Levine’owi mógłby
pozazdrościć znacznie młodszy i teoretycznie sprawniejszy dyrygent. Na czele
nowej obsady stanął Matthew Polenzani, któremu tragiczna rola stroskanego ojca
leżała lepiej niż partie amanckie, które jako tenor zazwyczaj wykonuje.
Polenzani miał pewne problemy z zabójczą koloraturą „Fuor del mar” , ale mało
kto ich nie ma. Poza tym zaprezentował doskonałego Idomenea, pod względem
stylistycznym na pewno lepszego niż wielki poprzednik . Za to Luciano Pavarotti
dysponował instrumentem niebywałej urody, a tego o Polenzanim powiedzieć nie
można. Ma on jednak klasę i jest technicznie nienaganny. Największe wrażenie
zrobiła na mnie Elza van den Heever,
specjalizująca się w partiach gniewnych bohaterek, które nie muszą
czarować pięknym brzmieniem głosu, muszą za to mieć pewną intonację i mnóstwo
mocy. Rola Elektry leży jej jak rękawiczka, bo Heever do tych niezbędnych zalet
dokłada jeszcze (mimo wszystko) całkiem ładną barwę i dobre legato, które w
Mozarcie jest absolutnie konieczne. Mam też wrażenie, że śpiewaczka lubi te
swoje furie i sprawiają jej one przyjemność, co też udziela się publiczności.
Ostatnio Heever włączyła do swego repertuaru partię wymagającą zupełnie innych
umiejętności – Normę – i recenzje miała wyśmienite. Trochę zawiodła mnie Alice
Coote jako Idamante, bo niegdyś jej role spodenkowe mogły stanowić prawdziwy
wzorzec dla młodych koleżanek. Cóż, czas
nie stoi w miejscu dla nikogo i brytyjska mezzosopranistka nie wygląda już na doskonałe
wcielenie efeba, a że inscenizacja raczej nie pozwala na aktorską brawurę postać
sceniczna nie wypadła przekonująco. Głos także wymaga dłuższego rozgrzewania
niż niegdyś i ozdobniki nie są już tak precyzyjne. Tym niemniej Coote nadal
wypada nieźle, i tylko wspomnienie Frederiki von Stade tkwi gdzieś z tyłu głowy
i nie daje o sobie zapomnieć. Wśród całej obsady z największą ciekawością
czekałam (niedługo, bo od jej arii rzecz się zaczyna) na Nadine Sierrę.
Zostawiła mi doskonałe wspomnienie swego warszawskiego koncertu z Mariuszem
Kwietniem i bardzo chciałam sprawdzić, jak po niemal równo dwóch latach
rozwinął się jej głos i umiejętności. Wtedy, 15 marca 2015 Sierra była jeszcze
przed debiutem w Met (Gilda), dziś to już prawdziwa wschodząca gwiazda.
Dysponuje sopranem liryczno-koloraturowym o przyjemnej dla ucha barwie, ale takich głosów
jest bardzo dużo. Tym, co czyni młodą Amerykankę charakterystyczną i
zapamiętywalną jest szlachetność wyrazowa, prostota przekazu i oczywiście
solidne zaplecze techniczne – bez wszystkich tych cech razem nie da się dobrze
śpiewać Mozarta. Trzeba jednak przyznać, że głos Sierry zdradza niepotrzebne
napięcie w górze skali, co może to być związane z wielkością Met, niekoniecznie
przyjaznej sopranom o niewielkim wolumenie. W każdym razie ta Ilia przypadła mi
do gustu i cieszę się, że mogę obserwować rozwój młodej (wciąż przed
trzydziestką), bardzo obiecującej artystki.
Alan Opie wrócił po chorobie do swej roli Arbacesa i ślad
przejść zdrowotnych było słychać. W sumie – warto było przywrócić do życia tę
sędziwą produkcję nienajpopularniejszej opery Mozarta i warto pójść do kina, bo
była to najprawdopodobniej ostatnia możliwość. Nowy Jork nie przyjął „Idomenea”
z otwartymi ramionami, mnóstwo miejsc na widowni świeciło pustką i działo się tak od premiery wznowienia.
Szkoda!
P.S. W kwietniu ogłoszono, iż laureatką nagrody im. Richarda Tuckera, najważniejszej, jaką amerykański śpiewak może się pochwalić została Nadine Sierra. Gratulacje!
P.S. W kwietniu ogłoszono, iż laureatką nagrody im. Richarda Tuckera, najważniejszej, jaką amerykański śpiewak może się pochwalić została Nadine Sierra. Gratulacje!